Skąd pesymizm jednego z ojców założycieli najbardziej żywotnej demokracji świata? A może proroctwo? W dobie Donalda Trumpa warto pomyśleć o tym drugim. Zwłaszcza w obliczu procesów, które ukazuje jedna z najważniejszych książek politycznych ostatniego czasu – „Tak umierają demokracje" Stevena Levitsky'ego i Daniela Ziblatta, jaką właśnie wydała po polsku fundacja Liberté!.

Ta wzorowa demokracja była bowiem od początku chora na to, na co dziś cierpi Polska. Meritum sporu było oczywiście inne, ale podobna zaciekłość: przekonanie, że przeciwnika nie da się przekonać, trzeba go powalić i zniszczyć. Najpierw gwałtowny spór federalistów z republikanami o ustrój państwa, potem opór zwolenników niewolnictwa przeciw uwolnieniu czarnych – doprowadziły do niszczycielskiej wojny domowej, a później przerodziły się w długotrwały, lecz zażarty i nieraz krwawy spór o równouprawnienie.

Zaś dzisiejsza fala populistycznego konserwatyzmu, która wyniosła do władzy Donalda Trumpa, wynika z przerażenia uboższej części białego elektoratu zbuntowanego przeciw napływowi emigrantów, utracie pracy w globalizującej się gospodarce, obyczajowemu liberalizmowi. Bo demokracja – co książka ukazuje na wielu przykładach zaczerpniętych z obu Ameryk, Europy, a nawet Azji – to delikatna roślina, potrzebująca wzajemnego zaufania, dialogu i szacunku jak żyznej gleby. Polityka rozumiana jako wojna niszczy ją nieuchronnie.

Jeśli tak, to polityczna poprawność nie jest tylko kagańcem nałożonym na rozpuszczone jęzory politycznych chuliganów, ale czymś demokracji niezbędnym. Za oceanem demokracja oparła się plemiennym starciom, ale nasza może polec.

I jeszcze jedno. Nagromadzone przekłady pokazują, że populistyczni watażkowie i przyszli dyktatorzy zaczynają karierę od psucia sądów, instytucji publicznych i niszczenia niezależnych mediów. Jeśli tak, to tym gorzej dla naszej demokracji.