Bo jaki jest, już wiemy, choć wiedza nie jawi się pokrzepiającą. Świat wszedł właśnie w dziejowy zakręt. Jedni modlą się do bezpowrotnie utraconej przeszłości, inni kombinują, że skuteczniej pojadą po bandzie, ale nikt nie wie, co wyłoni się za najbliższym wirażem.

Jedno jest kluczowe dla Polski 2050, choć dyskutanci na ogół problem pomijają: jaka będzie Unia Europejska i czy w ogóle będzie? Jak mówić o jej przyszłości i naszym w niej miejscu, kiedy trzeszczy na zakręcie jeszcze przeraźliwiej niż wszystkie państwa w jej skład wchodzące? Ale musimy, bo to pytanie najważniejsze; nie tylko dlatego, że możemy utracić niezawodnie działający bankomat, i nie tylko dlatego, że stara się ona – choć nie zawsze udolnie – wymusić (nie tylko na nas) przestrzeganie praworządności i demokracji. Przede wszystkim dlatego, że dla państwa średniej wielkości i wciąż jeszcze zapóźnionego jak Polska jest jedyną szansą przynależności do czegoś większego, silniejszego, zdolnego w razie potrzeby wziąć naszą stronę. W sporach z rosyjską potęgą o ropę, gaz i żywnościowe embargo tylko wtedy coś ugrywaliśmy, gdy wsparła nas Unia. Doprawdy, nie jest ona tylko bankomatem i ostoją brukselskiej biurokracji! Dlatego przyszłość Unii powinna być naszą główną troską, jeśli myślimy o przyszłości jakiejkolwiek. Zwłaszcza dla państwa położonego w tym nieszczęsnym zakątku kontynentu.

Nie da się zastąpić jej tworem złożonym z europejskich biedaków albo sojuszem z zamorską potęgą. Nie pomogą rojenia o „Europie ojczyzn" złączonej tylko wspólnym handlem. W takim świecie ześlizgniemy się do roli wynikającej z naszej rzeczywistej siły i będziemy tańczyć wedle koncertu mocarstw. Tego momentu dziejowego nie da się przeczekać; choć formalnie nie ma jeszcze „dwóch prędkości", Unia ucieka nam przez cichy postęp integracji i zasklepianie się strefy euro. Czy doczekamy rządu, który podejmie wyzwanie silnej Polski w silnej Unii? Czy zrozumieją to Polacy? Idą wybory, pojawi się pierwszy zarys odpowiedzi.