Horyzont narodowej mitologii sięga dużo dalej niż doraźne sukcesy i klęski polityczne. Tylko nim żyje ludzka świadomość, nie zaś kolejnymi strajkami, demonstracjami i kontrzamachami; tylko on może osłodzić ból tymczasowej porażki i rozpacz uwięzienia.

Ale to tylko złuda ze szkolnych czytanek, że daleki horyzont zawsze sprzyja zbuntowanym, jest im pociechą i nadzieją w nieuchronnej – choć ciężko okupionej – drodze do wolności. Lepiej nie zaglądać aż tak drobiazgowo i bezlitośnie za zasłonę czasu, bo zakwestionowany będzie największy skarb zbuntowanych: nadzieja. Gdyby nam – zgromadzonym pod bramą strajkującej stoczni – ktoś opowiedział o Polsce 40 lat późniejszej, zostałby opluty jako komunistyczny prowokator. Dziś z taką samą wiarą w przyszłość śpiewają Białorusini „Razburi tiurmy muri" tego samego, już dawno nieżyjącego Kaczmarskiego, który był bardem naszej nadziei. Przecież sprzyja im wolny świat, cała wymarzona przez nich Europa. Wspierają ich Litwa i Polska, nawet Ukraina. Unia Europejska na zdalnym spotkaniu wyrwanych z urlopu szefów rządów przeznaczyła miliony euro na pomoc rodzącej się białoruskiej demokracji. Czego chcieć więcej?

Dlatego lepiej nie mówić, jak szarogęsi się w Polsce prezes rojący o ostatecznym zniszczeniu resztek niezależności sądownictwa, o podporządkowaniu ostatnich prawdomównych mediów. Lepiej nie przypominać im o Orbánie, który już tego dokonał, o innych kandydatach na dyktatorów w Czechach, Bułgarii i Rumunii. O tym, że popierające ich ruchy zwyciężają w wolnych wyborach. Lepiej nie myśleć o wschodnioeuropejskim przekleństwie, które ich także dotyczy. „Od początku świata ludzie dążyli do wolności i szaleli z radości, ilekroć ją tracili" – pisał na emigracji we Francji nieszczęsny wschodnio-Europejczyk Emil Cioran, wcześniej zauroczony faszyzmem.