Przecież ponad pół wieku minęło od soboru watykańskiego II, kiedy zreformowana liturgia, najpierw nieśmiało, potem szerokim frontem weszła do kościołów, kiedy rozbrzmiał w nich ojczysty język wiernych, którzy wreszcie stanęli twarzą w twarz z celebransem.
Nie zamierzam wyważać racji, ale sądzę, że ten spór pokazuje, iż wszyscy weń zaangażowani nie rozumieją istoty chrześcijaństwa i głębokiej – jeszcze dalekiej od wypełnienia – rewolucji, jaką ono przyniosło w relacji między Niebem a Ziemią. Przecież wiara w Boga jest o wiele starsza niż ta religia, którą wyznajemy. Zawsze jednak był to Bóg wielki, wysoki jak niebieskie sklepienie, zamknięty w boskich i na pewno niebotycznie ogromnych sprawach, a przez to odległy od nas i od naszego cierpienia jak kosmos od tej zagubionej w jego głębinach planetki. Taki Bóg – obojętnie, czy w judaizmie, islamie, czy religiach Wschodu – nieraz przebaczał człowiekowi jego grzechy, wspierał w chwilach słabości, ale zawsze była to łaska dobrotliwie udzielona przez Króla Wszechświata jego marnym jak proch poddanym niby szczodrobliwość władcy pochylającego się nad losem swoich sług.