Dziś znowu płynie z Turcji przesłanie, które nad Wisłą znajdzie odbiorców, a może i naśladowców. Oto niedawno prezydent Recep Erdogan (może lepiej powiedzieć „Prezes Wszystkich Turków") pokazał, jak w sposób pokojowy uciszyć niechętne mu media, pozamykać przeciwników, samemu objąć pełnię władzy i na koniec zatwierdzić to wszystko w wyborach. Czy to nie wspaniały przykład dla naszego Prezesa i jego wypróbowanej gwardii? Przecież historia obu krajów i ich doświadczenia kształtujące świadomość narodu są dość podobne. Oba kiedyś tworzyły imperia, oba mają już za sobą czasy świetności, ale wciąż piastują pod sercem wzniosłe sny o potędze, z których zostały brutalnie przebudzone przez bardziej sprawnych, a przez to silniejszych sąsiadów. Oba aspirowały do Europy i wciąż o to zabiegają (choć Turcja już zdecydowanie mniej), ale pali je żal do mieszkańców ziemi obiecanej między Atlantykiem a Odrą, że nie przyjmują ich dość serdecznie i ze zrozumieniem. Oba są głęboko religijne – choć w różnych wierzą proroków, oba były poddane próbom laicyzacji, ale wiernie pozostały przy tradycji.

Czy mało podobieństw? Przecież na rojeniach i resentymentach można zagrać melodię, która okaże się skuteczna niczym flet szczurołapa, sprawi, że obywatele wyborczą kartką dobrowolnie potwierdzą zniewolenie. Zapominamy jednak, że stare porzekadło powiada, iż „siedzieć na tureckim kazaniu" oznacza słuchać czegoś niezrozumiałego. Turcja to rzeczywiście regionalna potęga, druga armia NATO; my ledwie roimy o Trójmorzu, a nasza dziurawa marynarka tonie. Niemodny dziś filozof dziewiętnastowieczny, znany raczej z talentu do lapidarnych sentencji niż do wielkich teorii, powiadał: „jeśli historia się powtarza, to tylko jako farsa". Tak będzie i tutaj, cenę – jak zawsze – zapłaci naród.