Wypowiedź odebrano jako dość aroganckie pouczanie wyborców. Oettingera delikatnie strofował nawet Donald Tusk. W odpowiedzi komisarz za swoje słowa przeprosił. Nie wątpię jednak, że powiedział tylko głośno to, co wielu decydentów w Brukseli i Berlinie po cichu myśli.
Polityczny kryzys we Włoszech jest bowiem podręcznikową wręcz ilustracją trójdylematu sformułowanego przez znanego ekonomistę Daniego Rodrika. W skrócie: w miarę jak postępuje globalizacja, coraz trudniej jest pogodzić ze sobą trzy fundamentalne wartości: demokrację, suwerenność państw narodowych i globalny wolny rynek.
Wbrew nadziejom samego Rodrika i innych myślicieli nie udało się zaś dotąd utworzyć funkcjonalnej demokracji, która na szczeblu ponadnarodowym regulowałaby globalne rynki. W praktyce mamy więc dwie opcje: coraz bardziej antyrynkowe (vel populistyczne) demokracje lub coraz mniej demokratyczny neoliberalny globalizm.
Jeśli jednak przyjrzeć się historii całego liberalizmu jako zachodniego prądu myślowego, dojść można do wniosku, że jego oddzielanie się od demokracji jest powrotem do korzeni. Klasyczny liberalizm wypływał bowiem w swoich głównych ośrodkach (czyli we Francji, Anglii i Szkocji) z oświeconej tradycji arystokratycznej, którą dopiero w XIX wieku pożeniono z masową demokracją. Od początku było to raczej małżeństwo z rozsądku. Teoretycznie można dziś do pewnych otwarcie elitarystycznych (i tym samym antydemokratycznych) klimatów wrócić, odkurzając rzadziej cytowane fragmenty klasyków liberalizmu.
Z jakichś jednak powodów demokracja wciąż cieszy się jednak zbyt dużym autorytetem, by, poza okazjonalnym cierpkim słowem, wpływowi decydenci śmieli otwarcie podnieść na nią rękę.