W liberalnej tradycji socjologicznej zwykle przedstawia się ją jako coś bardzo pozytywnego, zwłaszcza w zestawieniu z opresyjnym narodem i elitarnym kosmopolityzmem. Problem polega na tym, że to XIX-wieczne określenie nie ma jasnej definicji. A przecież w miarę jak kurczy się przestrzeń, lokalność ulega poszerzeniu.
Opisując XVIII-wieczną Irlandię w powieści „The Luck of Barry Lyndon", William Makepeace Thackeray podawał, że w tych czasach podróż do Dublina z wioski, w której urodził się główny bohater, trwała trzy dni. I to konno. Zaznaczał też, że współcześnie (powieść wyszła w 1844 r.) droga ta znacznie się skróciła.
Dziś w trzy dni można okrążyć kulę ziemską, jednak pomimo podróży i masowych migracji zarobkowych przytłaczająca większość globalnej populacji nadal pracuje i żyje w państwie, w którym przyszła na świat, nawet jeśli w ramach tego państwa często zmienia miejsce zamieszkania. Jednocześnie rośnie poziom globalnej współzależności narodowych gospodarek. Może więc z wolna dochodzimy do momentu, w którym można stwierdzić, że to stare państwa narodowe są nowymi lokalnościami.
Równocześnie coraz mniej sensowne wydaje się piętnowanie współczesnych nacjonalizmów jako niebezpiecznych ideologii zdolnych do odtworzenia państwa totalnego. Tak, zbyt silne poczucie odrębności może prowadzić do agresji, zupełnie jak w przypadku kibiców klubów piłkarskich. Państwa narodowe nie mają dziś jednak dość środków, by budować totalitarne machiny administracyjne. Nawet Korea Północna zaczyna to rozumieć. Współcześnie nacjonaliści mówią raczej o obronie wolności przed czynnikami zewnętrznymi.
Zupełnie jak partie tworzące właśnie we Włoszech rząd, czyli Liga Północna i Ruch Pięciu Gwiazd. Kiedy słyszę ich utyskiwania na Unię Europejską, instytucje finansowe, niemiecką dominację i skutki migracji, nie mam poczucia, że oto odradza się wizja Mussoliniego. Widzę raczej mieszkańców zatroskanych o swoją małą ojczyznę. Bo do rozmiaru małej ojczyzny skurczył się dziś cały Półwysep Apeniński.