Przecież chodzi nam o prawdę, nie o kłamstwo, ten uciążliwy chwast codzienności. Prawda jest święta, kłamstwo – nikczemne. Prawda was wyzwoli – słyszymy co chwila od polityków, kaznodziejów i współmałżonków. Ale jaka prawda i czyja?

„A cóż jest prawdą?" – spytał retorycznie Piłat, wahając się przed skazaniem pewnego krnąbrnego Galilejczyka. Zdefiniował w ten sposób postmodernizm kilkanaście wieków przedtem, nim komukolwiek taki termin przyszedł do głowy. „Prawda jest jak dupa; każdy siedzi na własnej" – zdefiniował jeszcze trafniej nieoceniony Lech Wałęsa. „Jam jest prawda!" – odpowiedział Piłatowi Galilejczyk, nim poszedł na ubiczowanie, a potem na krzyż. Nie jest to odpowiedź, która zadowoliłaby filozofów, bo tak rozumiana prawda wymaga wiary. Dobrze, jeśli prawda ma oblicze boskie; wszystko jedno – Jezusa, Buddy czy Jahwe. Ale jeśli jest to oblicze dyktatora, paranoicznego ideologa, plemiennego watażki?

Teraz już wiadomo, dlaczego jest w kalendarzu Dzień Kłamstwa, ale nie ma Dnia Prawdy; byłby to bowiem najbardziej nieznośny dzień roku. Nie dałoby się już z rana powiedzieć czule „jak się masz, kochanie?" niesympatycznej osobie, z którą podnosimy się z pościeli. A potem podobnie: jak powiedzieć mężowi, że jest nieznośny, dzieciom, że nieudane, szefowi, że głupi, koledze, że oszust, kochankowi, że nudny? I co robiliby wtedy politycy? „Kłamstwo obiegnie pół świata, zanim prawda zdąży włożyć buty" – mawiał jeden z brytyjskich premierów. Jak lekarz ma bez kłamstwa rozmawiać z ciężko chorym pacjentem, jak opowiadać dzieciom bajki, które z samej istoty opisują rzeczywistość nieprawdziwą? Jak to dobrze, że Bóg starotestamentowy, wręczając Mojżeszowi przykazania, zabronił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu, zamiast nakazać jednoznacznie: nie kłam!

Kłamstwo jest oliwą, którą lejemy w skrzypiące tryby codzienności. Prawda – piękną platońską ideą, którą należy czcić, ale lepiej przezornie omijać. Dlatego wolimy postprawdę naszą codzienną.