Na pewno więc zakończona przed paroma dniami w Warszawie konferencja bliskowschodnia była ważnym elementem polskiej polityki zagranicznej, którą kieruje minister Czaputowicz, jeden z ostatnich już w MSZ dyplomatów ocalałych z zaciągu niezapomnianego ministra Skubiszewskiego, który w jeszcze bardziej niezapomnianych latach 1989–1990 zaprosił ludzi z ówczesnej opozycji demokratycznej, by zastąpili skompromitowanych esbeków i wywiadowców wojskowych.

Spójrzmy więc, jak uczestnicy zabiegali o narodowe interesy. Administracja USA, strwożona nadciągającymi za półtora roku wyborami prezydenta, prężyła muskuły, aby pokazać, że Ameryka „is great again". Wiceprezydent Pence swoje przemówienie okrasił odwołaniami biblijnymi miłymi sercom twardych wyborców republikańskich. Nie zabrakło narzekań na Unię Europejską, na którą jego szef od dawna pokrzykuje. Wszak wiadomo, że polski interes narodowy to pogorszenie stosunków z Unią. Sekretarz stanu Pompeo podlizał się wyborcom pochodzenia starozakonnego, upominając Polskę, by zwróciła Żydom mienie utracone podczas wojny, zapomniawszy, kto wojnę wywołał i odpowiada za zniszczenia. Premier Izraela Netanjahu ma wybory za chwilę, więc nie tylko nakręcił przedwyborczy filmik na tle Pałacu Kultury, ale też wypuścił do izraelskiej gazety antypolskie paskudztwo, które miało mu poprawić opinię w elektoracie. Potem pani ambasador zdementowała w Warszawie, ale zadziałało w Jerozolimie.

U nas wybory za pasem, więc rządzącym pomoże poklepywanie po plecach przez wielmożów z samego Waszyngtonu. Niemcy mają wybory dopiero za dwa lata, ale ponad 60 proc. elektoratu jest przeciwko pani Merkel, więc lepiej nie przyjeżdżać z nadzieją, że sprawa Nord Stream 2 jakoś przycichnie i będzie można spokojnie robić interesy z Rosją. Tak wyglądały pogwarki w rodzinie amerykańskich sojuszników. Bliski Wschód odjechał daleko. Jak już dawno napisał Boy: „Każdy wrzeszczał o czymś innym jak zwykle w życiu rodzinnym".