No cóż... Parafrazując pewnego polityka, można powiedzieć: nie idź tą drogą, psie Sabo, jeśli chcesz wygrać wybory.

Sprawa jest zbyt poważna, aby zbyć ją dowcipasem. U progu dzisiejszej niepodległości uznanie zdobyła formuła Tadeusza Mazowieckiego o „przyjaznej autonomii". Stawia na to, co dla obu stron cenne: troskę o wspólne dobro. Była obiecująca tym więcej, że na czele Kościoła i państwa stały mądrzejsze niż dziś osoby. Niestety, nie sprawdziła się: „przyjazna autonomia" wymaga życzliwości, a zwłaszcza skromności, obu stron. Tego zabrakło.

Kościół zaczął się rozpychać na wspólnej ławce, a państwo ustępowało dla świętego spokoju. Nie wystarczyły lekcje religii w szkołach, trzeba było wprowadzić ją na świadectwa maturalne i zapomnieć o przyrzeczeniu, że będzie to ostatnia lekcja, by niewierzący poszli do domu. Nie wystarczył udział księży w państwowych uroczystościach, trzeba było głosem niejednego purpurata wspierać bliską mu opcję polityczną. Nie wystarczyła swoboda głoszenia katolickiej moralności, trzeba było ją wciskać do prawa obowiązującego wszystkich obywateli bez względu na wyznanie.

A to już krok ku teokracji: Kościół ma powody, by być przeciw aborcji, ma prawo i obowiązek ten sprzeciw głosić. Ale jest spora grupa obywateli o innych poglądach, a Polska jest także ich państwem. Idąc dalej tą drogą, należałoby zakazać rozwodów i karać cudzołóstwo. A to już problem fundamentalny: czy człowiek jest z gruntu zły i okiełzna go tylko strach, czy można liczyć także na sumienie? Obie strony są winne, że problem obrósł zaniechaniem i wzajemną drażliwością, więc nawet pies Saba gubi sensowny trop.

Ale to nie znaczy, że przemęczeni rodzice marzą o odwożeniu dzieci na religię czy uważają – nawet po obejrzeniu „Kleru" – że każdy ksiądz to pijak i pedofil.