Krytyka ta wydaje się przesadzona. Po pierwsze, słowa ministra Czaputowicza nie były tak jednoznaczne, jak to media malują. Nie było przecież mowy o zaprzestaniu starań o reparacje. Po drugie, jest dobrą praktyką, również ze strony zwykłych konsumentów informacji politycznych, by dawać dyplomatom własnego kraju pewien kredyt zaufania. Niekoniecznie rozliczać ich z każdego słowa, deklaracji czy wybiegu, a raczej czekać na konkretne efekty. Polska dyplomacja wobec Niemiec jest zaś w tej chwili trudna i wymaga dużej zręczności ze względu na wewnętrzną sytuację naszych sąsiadów.

Powstanie tam raczej wielka koalicja CSU/CDU i SPD. Ta druga partia pod wodzą Martina Schulza jest zaś ugrupowaniem chcącym silniejszych związków z Francją, bardziej agresywnej polityki wobec Polski, a równocześnie wcale nie zamierza rezygnować z Nordstream 2 i współpracy z Rosją. Dla nas i krajów regionu znaczy to, że z jednej strony musimy pielęgnować swoje dobre stosunki z USA jako przewidywalnym sojusznikiem, z drugiej zaś – dać niemieckiej chadecji argumenty pozwalające hamować nieco zapędy koalicjanta. Stąd też na przykład słowa Viktora Orbána o przyjęciu uchodźców i ruchy Węgier oraz Rumunii sygnalizujące możliwość negocjacji w sprawie wspólnej waluty.

W dużym stopniu są to tylko gesty. Na przykład wejście do strefy euro w obecnym kształcie jest zupełnie niemożliwe, zarówno dla Polski, jak i dla naszych regionalnych partnerów. Zdaje się jednak, że Orbán doszedł do wniosku, że pewne gesty są właśnie teraz potrzebne i służą uspokojeniu atmosfery. Do ostrzejszej retoryki zawsze można wrócić, jeśli Martin Schulz będzie mimo wszystko stawiał na swoim. Sytuacja przypomina trochę słynny aforyzm Theodore'a Roosevelta. Radził on politykom i dyplomatom: „Mów spokojnie i miej przy sobie gruby kij, a zajdziesz daleko".

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego