Najpierw na sztandary wzięli ją protestujący mieszkańcy Hongkongu, a teraz inspiruje również bunt przeciwko wieloletnim wyrokom więzienia dla organizatorów niepodległościowego referendum sprzed dwóch lat w Katalonii. Bunt, który do złudzenia zaczyna przypominać ten trwający od kilku miesięcy po drugiej stronie globu.

I nie chodzi tylko o to, że konflikt toczy się między autonomicznym regionem i władzą centralną. Katalonia wytrwale pracuje na miano Hongkongu 2.0. Ta wyświechtana cyfrowa terminologia akurat tu jest wyjątkowo na miejscu, ze względu na aplikację będącą motorem napędowym protestów. Bardzo podobnym narzędziem posługiwali się protestujący na ulicach Hongkongu, ale tylko do czasu, kiedy Apple zablokowało możliwość jej pobierania. Katalończycy są sprytniejsi, stworzyli aplikację, do której dostęp jest ograniczony – trzeba posługiwać się specjalnym kodem QR, rozprowadzanym w jak najbardziej analogowy sposób, z rąk do rąk. Dzięki temu posługiwać się nią mogą tylko wybrani i „pewni” użytkownicy. Także nazwa aplikacji – „Demokratyczne tsunami” – nawiązuje do filozofii protestujących na ulicach Hongkongu. „Tsunami tworzą krople” – piszą jej twórcy, inicjatorzy między innymi – to kolejna azjatycka inspiracja – zablokowania lotniska w Barcelonie.

Organizatorzy i liderzy jeszcze bardziej anonimowi i tajemniczy niż ci z „pachnącego portu”. Nikt, ani w Barcelonie, ani w Madrycie, nie wie, kto kieruje protestami, kto planuje kolejne uderzenia „demokratycznego tsunami”. Nie ma kogo aresztować ani z kim siąść do negocjacji. I to chyba najsmutniejsza lekcja z Hongkongu, której odrobienie wciąż pozostaje przed Katalonią. Protest, który zgodnie z „płynną filozofią” staje się żywiołem, zaczyna podlegać prawom natury. Zaczyna być jednym z aspektów rzeczywistości, jak kolejność pór roku czy suszy i pory deszczowej. Nie zmierza donikąd, poza kolejną fazą własnego cyklu. Może płynąć albo niszczyć, ale nie zwyciężać.