Są w końcu też świeckie uroczystości, które aż proszą się o to, żeby rozpisać je na dwie doby; podkreślić w ten sposób nie tylko ich rangę, ale głównie niejednoznaczność. Tak jak Kościół łamie sielankowy nastrój świąt Bożego Narodzenia, wspominając w drugi ich dzień św. Szczepana, pierwszego męczennika. 25 grudnia mówi o narodzinach, dzień później o krzyżu; wydarzeniu i jego konsekwencji.

Podobnego przełamania potrzebuje 1 sierpnia. Ale nie jutro. Jutro jest czas syren i hołdów; dzień, w którym – tak się już przyjęło i tak też chyba być powinno – wątpliwości podnosi się tylko półgębkiem. Ale dzień wcześniej, 31 lipca, można przecież mówić nie o krwi i poświęceniu, tylko o tym, co je poprzedziło. Nie zaczynać obchodów tego święta od wspominania wybuchu walki, tylko podjęcia decyzji. Ponieważ do tego, co powinno odbyć się z daleka od emocji, dla czego racją miały być wyłącznie argumenty rozumu, nie serca, można przykładać te same, chłodne i bezduszne, kryteria. 1 sierpnia, kiedy ziemia zaczyna się trząść i wybucha wulkan, nie ma miejsca ani czasu na taką rozmowę.

Dopiero takie właśnie, dwudniowe – wyraźnie oddzielające od siebie wydarzenie, jakim było podjęcie decyzji, i jego konsekwencje, czyli 63-dniową walkę – święto Powstania Warszawskiego stałoby się opowieścią uczciwą wobec jej bohaterów i nas, którzy jej słuchamy. Mogłoby być jednocześnie hołdem i nauczką. Jedne obok drugich, nie gryząc się ze sobą, mogłyby znajdować się w niej fragmenty o straceńczym optymizmie, przecenianiu swojej pozycji w obozie sojuszników i o bohaterstwie Armii Krajowej.

Na dłuższą metę takie złamanie nastroju posłuży najbardziej obchodom 1 sierpnia. Święta od kilku lat coraz bardziej dla wszystkich Polaków oczywistego, mającego w sobie coraz więcej z mitu, a nie z historii, która może się powtórzyć. Święta, które jak żadne inne potrzebuje wokół siebie sprzecznych emocji i poczucia nieoczywistości.