Wyrok ten wydawany jest w regularnym, wyznaczanym datami kolejnych wyborów rytmie. Ale tylko raz na pięć lat, kiedy okazuje się, że fala populistycznej zbrodni rozlewa się po całym kontynencie, nic sobie nie robiąc z geograficznych ani kulturowych przeszkód, wydawany jest ogólnoeuropejski nakaz napiętnowania. Trzeba na chwilę porzucić opowieść o demonicznej skuteczności poszczególnych populistów, regionalnej specyfice i przypadkowej nieudolności tych, przed którymi historia postawiła zadanie powstrzymania ich marszu. Należy odnaleźć uniwersalną zależność, wspólne modus operandi tej ponadnarodowej szajki. Wysoki sądzie, można już schować te walizki z rosyjskimi rublami, proszę o wniesienie na salę rozpraw dowodu koronnego. Przed państwem narzędzie zbrodni – internet.

Posługujemy się nim wszyscy, ale tylko bardzo nieliczni naprawdę rozumieją, jak działa. Idealna przestrzeń do snucia domysłów i teorii spiskowych, często nawet całkiem wiarygodnych. Ale w przebiegu internetowo-politycznej rewolucji to tylko epizody. Jej logikę wyznacza co innego; to, co jest największą zdobyczą technologii – skrócenie dystansu. Zniknięcie przestrzeni dzielącej polityków od obywateli, wydarzeń od reakcji. Emocji od słów.

Masy zwyciężają wtedy, kiedy narzucą elitom swój język. Ta sformułowana przez Ortegę y Gasseta reguła jest już od jakiegoś czasu nieaktualna. Dokładnie od momentu, w którym masy wdarły się dzięki internetowi głębiej, odniosły jeszcze większe zwycięstwo, narzuciły elitom swoje emocje. Uczyniły z nich emisariuszy już nie swoich interesów, ale namiętności. Frustracji i pragnienia zmiany albo zadowolenia i lęku przed nieznanym. Zasłona utkana ze słów – idei, narracji i dyskursów – została ostatecznie rozdarta. Przestrzeń polityki stała się domeną bodźców i reakcji na nie. W tym świecie nazywanie kogokolwiek populistą ma mniej więcej tyle samo sensu, ile robienie rybom wyrzutów, że nie oddychają płucami.