W ewolucji obowiązuje ono także. Ewolucja – chociaż z istoty bezkrwawa – też musi składać ofiary ze swych pomniejszych dzieci, bo nic nie działa na tłum tak kojąco jak upadek kolejnego faworyta władzy. Zwłaszcza przed wyborami, które rewolucja może olać, ale ewolucja – niestety…

Dlatego można się dziwić, że miłościwie nam ewoluująca „dobra zmiana” rozszarpuje zaledwie jakiegoś drobnego Misiaczka (w poprzednim wcieleniu pomocnika aptekarskiego), a wraz z nim niewiele więcej znaczące osoby: byłego posła i paru urzędników szczebla średniego, ale ambicji – jak to u misiów – wygórowanej. Ich przewiny są trywialne i powtarzalne do znudzenia na różnych szczeblach państwowej i samorządowej administracji: jakieś łapówki, zawyżanie kosztów, dopuszczanie do słoika konfitur tylko zaprzyjaźnionych firm. Wystarczy popatrzeć, jak odbywa się proceder zwany „wyciskaniem brukselki” z rozdziału o „zasobach ludzkich”: ileż tam fikcyjnych szkoleń i rozdawanych łasuchom prezentów!

Dlatego spodziewajmy się bardziej spektakularnych upadków. Proceder misiów ofiarnych chroni bowiem przed niebezpieczeństwem poważniejszym, jakim jest zmierzch bogów. Przez lata budowano wizerunek Prezesa jako ideowego ascety bez konta w banku i prawa jazdy w kieszeni: srebrny i skromny. Tymczasem podsłuch prezentuje go jako ojca chrzestnego wielkiego układu polityczno-biznesowego, biegłego w krążeniu po śliskim gruncie finansów, sprytnie konstruującego sieć powiązanych spółek, aby w razie potrzeby cwanie wystawić kontrahenta do wiatru. Tak jak prawdziwy ojciec chrzestny troszczy się o posady dla kuzynów i pociotków. Dwie wieże, dwie twarze. Czyżby srebrny dzwoneczek bił już na trwogę?

Ale co innego świadczy na jego korzyść. Nie tylko dlatego, że nie jada ośmiorniczek i nie używa słów na „k…”. Skoro boi się warszawskiego samorządu, to znaczy, że nie do końca zepsuto naszą demokrację i jeszcze za wcześnie na slogany o „Kaczorze-dyktatorze”.