Bez takiej koalicji przyszły kanclerz Sebastian Kurz nie będzie jednak mógł rządzić, a sprzymierzając się z socjalistyczną SPÖ, straci twarz. Startował bowiem jako kandydat zmiany i odejścia od amorficznych socchadeckich rządów. To Kurz był architektem zamknięcia szlaku bałkańskiego. Jego propozycją było też zaostrzenie prawa migracyjnego oraz poddanie meczetów ścisłej kontroli państwa.

Poprzednia koalicja ÖVP i FPÖ powstała w roku 2000. Wtedy międzynarodowe oburzenie było tak duże, że kilka europejskich krajów posunęło się do wprowadzenia sankcji. Dziś jednak, pomimo groźnych pomruków, słabnący liberalny mainstream przygląda się eksperymentowi Kurza raczej z zaciekawieniem niż furią.

Problemem europejskiej polityki jest obecnie nadmierna kartelizacja i związane z nią procesy radykalizacji pozakartelowej opozycji. Uroki budowania zamkniętego klubu „poważnych partii” (zarówno w Austrii, jak i w Niemczech) są bowiem takie, że władzą nie trzeba się dzielić. Przez to z czasem programy rozmaitych formacji stawały się niemal nie do odróżnienia. U części wyborców i zmarginalizowanych polityków ten proces prowadzi do frustracji i przekonania, iż faktycznie rządzi nieusuwalna oligarchia. Z kolei główny nurt dotąd na sukcesy tzw. populistów odpowiadał tym silniejszą ich izolacją. W ten sposób nakręcał spiralę radykalizmu.

Przesunięcie na prawo dużej chadeckiej partii pod wodzą Kurza jest dla innych europejskich chadeków swoistym eksperymentem. Jeśli się powiedzie, będzie to krok w kierunku zakopywania toporów wojennych, również tych, którymi wymachuje się dziś w polityce zagranicznej. Droga do tego jednak daleka. Na przykład w Niemczech, gdzie zanosi się na trudną koalicję chadecji z Zielonymi i fotel szefa MSZ dla Cema Özdemira, zdeklarowanego progresisty i zwolennika otwartych granic.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego