27 lutego 1990 r. odnowiliśmy stosunki dyplomatyczne z Izraelem, zerwane jednostronnie przez PRL w 1967 r. w reakcji na wybuch wojny sześciodniowej. Jak wykorzystaliśmy tę szansę na nowe otwarcie?
Nasze stosunki poprawiły się błyskawicznie. Jeszcze w 1989 r. premier Icchak Szamir mówił, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki, a już rok później polski rząd zorganizował tajny przerzut Żydów z ZSRR do Izraela – przez Wiedeń, gdzie ambasadorem był mój ojciec. W 1991 r. prezydent Lech Wałęsa poleciał do Izraela z historyczną wizytą, gdzie na sesji Knesetu przeprosił za zachowanie niektórych Polaków w czasie wojny. Skutek był taki, że premier Szamir odłożył swe przygotowane, z całą pewnością krytyczne, wystąpienie i zaczął się rozwodzić, jak to Ze'ew Żabotyński, historyczny lider izraelski prawicy, kazał im się wzorować na... Piłsudskim.
Jak dziś, po tych 29 latach, oceniłby pan stosunki polsko-żydowskie?
Ogólny dorobek tego czasu jest fenomenalny. My, historycy, utrzymujemy ze sobą stały kontakt i nie mamy specjalnie punktów spornych – nie wszystko oczywiście widzimy tak samo, ale to jest normalne. Co innego, że porozumieć nie potrafią się rozmaici publicyści i politycy, którzy wygadując najzwyklejsze głupoty, próbują stworzyć wrażenie, że trwa jakaś polsko-izraelska wojna. Ale nie przesadzajmy.
Rozmaici historycy, gwoli ścisłości, też wygadują głupoty.