Projekt ma dwa zasadnicze cele. Pierwszy to odbudowa zaufania obywateli do długoterminowego oszczędzania. Polacy mało oszczędzają. A powinni to robić, bo – jak przyznaje sam rząd – emerytury z ZUS będą bardzo niskie.

No, ale są OFE. Były przedstawiane jako remedium na niskie emerytury, dzięki nim Polacy mieli spędzać ostatnie lata życia w dobrobycie, „pod palmami". Rychło okazało się, że żadnych palm nie będzie, co gorsza, rozpoczął się demontaż programu. I choć Trybunał Konstytucyjny orzekł, że w OFE nie było prywatnych pieniędzy obywateli, to wielu rodaków uznało, że rząd dokonał skoku na ich własność.

Teraz rządzący zamierzają dokończyć demontaż programu OFE i przenieść pozostałe w nich środki na prywatne indywidualne konta emerytalne. Premier mówi o „swoistej prywatyzacji pieniędzy zgromadzonych w OFE" i o „oddawaniu pieniędzy Polakom". I tu dochodzimy do drugiego celu projektu ustawy. Otóż rząd chce mieć udziały we wspomnianej „swoistej prywatyzacji". Krótko mówiąc, chce pobrać od niej 15-proc. prowizję. Swoją działkę wycenił na nie mniej niż 17 mld zł. Zgrabnie tłumaczy, że to odpowiednik podatku, który uczestnicy OFE musieliby zapłacić, gdyby pieniądze z kont w otwartych funduszach emerytalnych trafiły do ZUS i to ta instytucja wypłacałaby je im w postaci emerytur. Problem w tym, że przynajmniej część obywateli znów widzi w tym rządowy skok na kasę.

W tej sytuacji trudno liczyć na zaufanie do długoterminowego oszczędzania. A bez niego pod znakiem zapytania staje sukces kolejnego programu dodatkowego oszczędzania na emeryturę, do udziału w którym rząd chce namówić Polaków. Chodzi o pracownicze plany kapitałowe. Opisywaliśmy niedawno wyniki ankiety, z której wynika, że jedynie 18 proc. pracowników jest zdecydowanych uczestniczyć w PPK. Większość się waha.

Nie da się zjeść ciastka i je mieć. Rezygnując z prowizji za „swoistą prywatyzację pieniędzy z OFE", rząd łatwiej przekonałby Polaków do decyzji na „tak" w sprawie PPK.