Najbliższe kilkadziesiąt godzin może zdecydować, czy Londyn i Bruksela rozstaną się za porozumieniem stron, czy też będzie to jednostronne zerwanie przez Brytyjczyków więzi ze Wspólnotą. Na tym decydującym etapie przedmiotem negocjacji był tzw. backstop, czyli zasady współpracy, jakie będą obowiązywały Unię i Wyspy aż do wynegocjowania ostatecznych relacji. W tym czasie Londyn ma stosować unijną politykę handlową, reguły konkurencji, normy socjalne i ochrony środowiska – rzecz jasna bez wpływu na ich kształt. Wszystko po to, aby nie wprowadzać kontroli ani na granicy między Irlandią Północną i Republiką Irlandii, ani między Ulsterem i resztą Zjednoczonego Królestwa. Lubujący się w spektakularnych, ale mało prawdziwych formułach Boris Johnson tym razem ma nieco racji, gdy mówi, że taki układ skazuje jego kraj na „kolonialny status".

Ale nawet jeśli rzeczywiście dojdzie w tym tygodniu do porozumienia, będzie to tylko etap przed ostateczną batalią w sprawie brexitu w brytyjskim parlamencie. Rząd Theresy May przegrał tu już kilka głosowań dotyczących negocjacji z Unią, ostatnio w sprawie publikacji ekspertyzy prawnej odnoszącej się do rokowań z Brukselą. Bardzo możliwe, że kilka tygodni przed spodziewaną datą wyjścia kraju z UE, czyli 29 marca, egzotyczna koalicja eurosceptycznych torysów i Partii Pracy storpeduje umowę wynegocjowaną przez brytyjską premier, skazując kraj na głęboki kryzys.

W Brukseli wielu by się z tego cieszyło. Tu wciąż żywa jest myśl, że im gorszy los spotka Wyspiarzy, tym mniejsze jest ryzyko, że kolejne kraje Unii pójdą ich śladem. To nie byłoby jednak w polskim interesie. Wielka Brytania jest naszym trzecim partnerem handlowym, kluczowym sojusznikiem w powstrzymywaniu zapędów Rosji, największą obok Francji potęgą wojskową zachodniej Europy i ważnym spoiwem relacji transatlantyckich. Jej stabilność jest nie mniej ważna niż konsolidacja Unii i jej jednolitego rynku. Problem w tym, że nikt nie znalazł jeszcze sposobu, aby uratować i jedno, i drugie.