Po decyzji Brytyjczyków o opuszczeniu Unii Europejskiej niektórzy komentatorzy oskarżyli Davida Camerona, że – powodowany wewnątrzpartyjnymi grami – naraził Europę na perturbacje. Ale warto – nawet trzeba – spojrzeć na brytyjskie referendum jak na rodzaj testu sprawdzającego kondycję UE.
Test nie wypadł pozytywnie, ale nawet gdyby proporcje głosów były inne, to przecież nie przekreślałoby to często formułowanej diagnozy, że bardzo wielu obywateli Unii z jej stanu obecnego nie jest zadowolonych. Nie wydaje się to dziwne. Kolejne decyzje pogłębiające poziom integracji miały formalną demokratyczną sankcję, ale były de facto przez dominujące polityczne elity i brukselską biurokrację „wyłudzane".
Po jednoznacznym odrzuceniu projektu konstytucji przepchnięty został traktat lizboński niewiele różniący się od projektu konstytucji. Powstały urząd „prezydenta UE" i unijna służba dyplomatyczna. Co może najważniejsze, ustanowiony został znaczny zakres decyzji podejmowanych poza konsensusem (na ogół kwalifikowaną większością). Wcześniej duża część krajów Unii utworzyła strefę wspólnego pieniądza. W sumie, w ostatnich dwu dekadach zrobiony został znaczący krok w kierunku realnie federalnej formuły UE. Dziś widać (akceleratorem jest sprawa uchodźców oraz problemy z Grecją), że nie ma przyzwolenia co najmniej znacznej części obywateli Unii na tę ewolucję.
Jednak tej oceny nadal nie podziela wielu polityków i komentatorów, którzy skłonni są brytyjskie referendum potraktować jak wypadek przy pracy i zalecają dalszy (nawet przyspieszony) marsz w kierunku faktycznej federacji. Gdyby ich punkt widzenia przesądził o kierunku ewolucji Unii po brytyjskim wystąpieniu z niej, nieuchronnie pogłębiłoby to podziały w UE. To niestety scenariusz wysoce prawdopodobny.
Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz powiedział zaraz po wyborach „Gazecie Wyborczej": „Siedem krajów spoza Eurolandu, w tym Polska, powinno (...) dążyć do unii walutowej. To znaczy, że ta »prędkość« nie może się zamykać przed Polską i resztą". Jest wysoce prawdopodobne, że Polska może zostać postawiona przed dylematem: albo wstępujecie do „strefy" i zaakceptujecie wszystkie (obecne i przyszłe) uregulowania „federalne", albo lądujecie na marginesie.