Niedawno wracałem taksówką z siedziby giełdy. Kierowca pytał, czy na sali notowań rzeczywiście czuć tę hossę, którą widać na wykresach indeksów. To zły znak – pomyślałem. Wśród maklerów krąży opinia, że jak kierowca taksówki mówi o hossie, to jej koniec jest już bardzo blisko... Po chwili jednak odetchnąłem. Taksówkarz okazał się bowiem inwestorem giełdowym już od dobrych kilkunastu lat. Dziś skarży się, że nie ma z kim rozmawiać o giełdzie, bo jego pasażerowie omijają temat szerokim łukiem.

Brak zainteresowania giełdą u drobnych inwestorów widać gołym okiem. Co prawda w biurach maklerskich słychać, że ostatnio coś drgnęło, ale w kontekście bliskiego rekordu WIG to wciąż niewiele. Wśród klientów funduszy inwestycyjnych też nie widać większej ochoty na pośrednie „wejście na parkiet". W ostatnich miesiącach mamy nawet odpływ z funduszy akcji. Wśród oszczędzających dominują lokaty czy nieruchomości kupowane z myślą o wynajmie.

Preferencje oszczędzających nie różnią się od tych obserwowanych na Zachodzie, gdzie giełdy już od kilku lat ustanawiają kolejne rekordy. Skąd zatem ta dziwna hossa? Akcje kupują majętne, globalne instytucje finansowe, którym pieniądze, dzięki bankom centralnym i historycznie niskim stopom procentowym, wręcz wylewają się z kieszeni. W Warszawie za zakupami akcji dużych firm też stoi zagranica.

Po ośmiu latach globalnej hossy z pewnością powoli zbliża się jej koniec. Z drugiej jednak strony w ostatnich kilkudziesięciu latach każda hossa kończyła się szaleństwem zakupów: w 2000 r. – bańką internetową, w 2007 r. – bańką w nieruchomościach. Jak będzie teraz? Gospodarka jest rozpędzona. Inflacja wciąż niska. Wynagrodzenia rosną, bezrobocie maleje. Po dziesięciu latach od ostatniej bańki to wręcz idealna kompozycja dla rynku akcji. Jeśli z nieba nie spadnie tzw. czarny łabędź (w postaci chociażby rewolucyjnego pomysłu polityków), ustanowienie historycznego rekordu w Warszawie może okazać się przełomowym momentem. A to może się zdarzyć już w najbliższych dniach.