Niestety, inwestycyjny zapał przyszedł trochę za późno. Ceny surowca skoczyły już dwa lata temu. Kopalniom przeszły więc koło nosa ogromne pieniądze. I będą jeszcze przechodzić, bo zanim rosnące inwestycje przełożą się na wzrost wydobycia, upłynie dużo czasu.

Dwukrotny wzrost wydatków inwestycyjnych – to brzmi świetnie, ale po pierwsze, wyraźnie sprzyja temu efekt bazy (wcześniej zakup nowych maszyn i budowa korytarzy praktycznie zamarły, a część kopalni trzeba było zacząć wygaszać). Po drugie, duża część wzrostu wydatków inwestycyjnych wynika z podwyżki cen maszyn górniczych, które podrożały nawet o jedną trzecią. A po trzecie, to dalej kropla w morzu potrzeb. Przy obecnych wydatkach nie zwiększymy na tyle spadającego dziś wydobycia, by zlikwidować import z Rosji albo znacząco go ograniczyć.

Tym bardziej że trzeba przede wszystkim budować nowe kopalnie, bo fedrowanie w obecnych na dużych głębokościach staje się coraz bardziej kosztowne. Problem w tym, że budowa tylko jednego zakładu to z grubsza 2 mld zł. Skąd więc wziąć dodatkowe miliardy? Z zysków? Nie bardzo. To, co kopalnie zyskają na wyższych cenach surowca, raczej trafi na wyższe pensje i premie niż inwestycje. Już wiadomo, że kontrolowane przez państwo kopalnie wydadzą w tym roku na ten cel o 1,3 mld zł więcej niż przed rokiem. Górnictwo jest mocno obciążone podwyżkami płac, a także wzrostem pozostałych kosztów jak energia, czy wspomniane maszyny. Oczywiście można sobie wyobrazić, że kopalniom pożyczą pieniądze państwowe banki pod naciskiem rządu albo zainteresuje się również nimi Polski Fundusz Rozwoju, który właśnie ratuje kolejową Pesę (miał inwestować w nowe technologie, ale jakieś wytłumaczenie zawsze się znajdzie).

Wsparciem dla górnictwa byłoby dopuszczenie prywatnych inwestorów, w tym zagranicznych, ale rząd raczej nie sprzyja temu, by nasze „czarne złoto" tykali obcy kapitaliści.

Jeśli nawet uda się za jakiś czas znacząco zwiększyć wydobycie, wcale nie ma gwarancji, że polski węgiel będzie na tyle tani, by znaleźć nowych odbiorców i odzyskać rynki. Bo tańszy może być tylko wtedy, gdy nasze górnictwo zostanie gruntownie uleczone z trapiących je chorób, takich jak wysokie koszty, zła organizacja, panoszenie się związkowców i przestarzałe technologie. Kopalnie trzeba przy tym szybko naprawić, bo jak przyjdzie załamanie koniunktury, to pozostanie nam tylko je zamykać z utopionymi tam pieniędzmi na inwestycje, z których wzrostu tak się obecnie cieszymy.