Wiem, że tym tytułem wkładam kij w mrowisko. A jednak prawda jest brutalnie logiczna – nie wyrzucamy tego, co szanujemy, a szanujemy to, co jest dla nas drogie. W przenośni i dosłownie. W bogatych, rozwiniętych krajach, do których już nas zaliczają, żywność – ta produkowana na masową skalę i sprzedawana też masowo, na promocjach – jest stosunkowo tania. I jest jej wszędzie pełno. To dlatego tak często kupujemy jej za dużo i potem wyrzucamy albo wrzucamy w siebie. I tyjemy, bo w Polsce już co piąty uczeń, połowa kobiet i prawie dwie trzecie mężczyzn ma nadwagę albo otyłość.

Problem nasila się po świętach, które muszą być „na bogato", z pękającą w szwach lodówką, a potem śmietnikami pełnymi chleba i zzieleniałych wędlin. Najczęściej żywność wyrzucają młodzi, do 24. roku życia, którzy urodzili się już w czasach obfitości. Starsze pokolenia, pamiętające czasy pustych półek, wprawdzie z przyzwyczajenia mogą kupować więcej na zapas, ale trudniej przychodzi im wyrzucanie jedzenia.

Nie bardzo wierzę w efekty pobudzania konsumenckiej świadomości bez finansowego bodźca. Samo przypominanie, że wyrzucone jabłko to 70 l zmarnowanej wody, kanapka z serem to 90 l, nie wystarczy, byśmy nagle zaczęli szanować żywność. Tak samo jak alarmistyczne wizje skutków zmian klimatycznych jakoś nie wpływają na spadek sprzedaży SUV-ów i limuzyn, którymi rozbijają się także uczestnicy konferencji klimatycznych.

To dobrze, że do walki z wyrzucaniem żywności włączają się sieci handlowe, choć to tylko półśrodek, za którym stoi troska o własny rachunek ekonomiczny i wizerunek. Nie rozwiązuje to jednak problemu marnowania żywności. Zmienić nasze zwyczaje i przekonać nas do kupowania nieforemnych marchewek czy niezbyt urodziwych jabłek może tylko argument finansowy – regulacyjne ograniczenie przemysłowej produkcji, np. przez opłaty za degradację środowiska, i wzrost cen żywności. Kto jednak odważy się podnieść rękę na wyborczą kiełbasę?