Powodów jest wiele, w tym mniej intensywne szaleństwo zakupowe. Rozumiem jednak, że handel – szczególnie sieci i tradycyjne sklepy, a co za tym idzie także firmy spożywcze – starają się wycisnąć z każdego okresu przedświątecznego tak wiele, jak tylko się da.

Robią to, bo codzienność nie jest dla nich zbyt różowa. Rosnąca konkurencja i przesyt wieloma już produktami sprawia, że ich przychody nie rosną w szybkim tempie. A co gorsza, topnieją ich marże. Osiąganie dobrych wyników wymaga coraz większej kreatywności, a zarazem dużej ostrożności w wydatkach, co jest nie lada wyzwaniem. I nierzadko kończy się pogorszeniem się jakości.

Tegoroczna Wielkanoc nie powinna handlowców rozczarować. Z badań Provident Polska, o których piszemy w „Rzeczpospolitej", wynika, że przeciętna polska rodzina wyda w tym roku na przedświąteczne zakupy o 10 proc. więcej niż przed rokiem. Biorąc pod uwagę deflację w ostatnich miesiącach, oznacza to, że nie tylko kupimy więcej, ale też sięgniemy po droższe produkty.

Przykładem mogą być wędliny, bez których trudno wyobrazić sobie tradycyjną Wielkanoc. Od kilku lat ich przeciętne spożycie nie rośnie. Kupujemy jednak więcej szynek i kiełbas z wyższej półki. Niewykluczone też, że rodziny mające dzieci popuściły pasa przed wejściem w życie programu Rodzina 500 +. Tym samym spełniają się oczekiwania PiS, które wprowadziły ten program między innymi po to, aby pobudzić konsumpcję.

Pytanie tylko, jak długo potrwa to zakupowe szaleństwo. Zimnym prysznicem mogą okazać się podwyżki cen, które z dużym prawdopodobieństwem nadejdą, gdy markety będą musiały w końcu zapłacić podatek obrotowy. Prace nad projektem ustawy w tej sprawie się opóźniają, co z pewnością nie martwi ani handlowców, ani producentów. Tym bardziej że wielkimi krokami zbliżają się sezon grillowy, Euro i igrzyska – czyli kolejne okazje, aby rodaków przekonać do większych zakupów wędlin, piwa czy chipsów.