Jednak mimo młodego wieku (Hulu ma dziesięć lat, a Ipla osiem) każda z platform nie raz się zmieniała i próbowała różnych modeli biznesowych. Właściciele internetowych serwisów wideo to najczęściej tradycyjni nadawcy telewizyjni, do których należą rozległe biblioteki programowe. Obserwując postępy globalnej biblioteki krótkich form YouTube, postanowili zapanować nad nowym medium, zanim to medium zapanuje nad nimi.

Nadawcy zaczynali internetowe eksperymenty ostrożnie. Brakowało im kompetencji, aby wejść do sieci, nie dając plamy, a ich głównym celem była ochrona dotychczasowych źródeł przychodów: reklam na głównej antenie i opłat za treści od sieci kablowych i platform satelitarnych. Targowali się z Hollywood, które przecież mogło wejść do sieci samodzielnie: nie oglądając się na dotychczasowych kontrahentów. Ostatecznie zarówno w USA, jak i w polskiej sieci dostępne były początkowo tylko powtórki telewizyjnych programów z otwartej anteny. W drugim kroku internetowe wcielenie otrzymały kanały informacyjne. Przełomem był jednak sport, za który – jak się okazało – kibice są skłonni dodatkowo płacić.

Powstanie wypożyczalni filmów fabularnych, które kina i telewizje już pokazały, z audycjami i transmisjami sportowymi, to krok numer trzy w rozwoju internetowej telewizji. Numer cztery to linearna emisja tematycznych kanałów, których właśnie użytkownikom dorzuca Ipla. Pięć – produkcje wyłącznie na użytek internetowych platform, z czego zasłynął Netflix. Tu polskie serwisy wideo jeszcze raczkują, a Netflix – była wypożyczalnia DVD – i Hulu zbierają żniwa w postaci chętnie płacących użytkowników. Dla nich umowa z potentatem Yahoo, którego użytkownicy zobaczą kilka odcinków serialu w zamian za reklamę, to już tylko uzupełnienie biznesu.

Tak triumfują wolność wyboru, oryginalność, a czasem i jakość treści, wspierane przyspieszeniem telekomunikacyjnych łączy. Nie można udawać, że nic się nie zmienia.