Zwolniono pana w czwartek, ale murem za panem stanął zespół. W obecności p.o. ministra zdrowia Dzmitrego Piniewicza medycy na stojąco bili panu brawo. To on zwolnił pana, ale też bił brawo, wymieniał nawet pana zasługi i chwalił. Co pan wtedy czuł?
Prof. Aleksander Mroczek: W tych oklaskach ministra widziałem hipokryzję. Jeżeli człowiek jest profesjonalistą, pracuje dobrze i nie ma pretensji do jego pracy, to jaki jest sens zwalniać takiego człowieka? Zwłaszcza, że w przyszłym roku kończy mi się kontrakt i można było go nie przedłużyć. A tu nagle w ciągu jednego lub najwyżej dwóch dni zapadła taka decyzja. Nie protestowałem i nie miałem pretensji do niego. Byłem jednak pod wrażeniem reakcji mojego zespołu, który tak mocno zareagował na moje zwolnienie.
Gdy owacje opadły, minister tłumacząc zwolnienie dyrektora "Kardiologii" rzekł, że "ma pełne prawo decydować o losie danej placówki". Przyjmuje pan taką argumentację?
Nie. Ale w białoruskim kodeksie pracy jest takie sformułowanie, że pracownik "może zostać zwolniony decyzją pracodawcy". W pierwszej kolejności to dotyczy osób, którzy na Białorusi zajmują kierownicze stanowiska. Na podstawie tego paragrafu został zwolniony Paweł Łatuszka (dyplomata i były dyrektor narodowego teatru im. Janki Kupały w Mińsku), to samo nie tak dawno spotkało też dyrektora republikańskiego centrum naukowo-praktycznego onkologii. Tłumaczenie mogą być rozmaite, często graniczące z hipokryzją.
Podpadł pan władzom? Białoruskie media sugerują, że chodziło o pańską opinię, opublikowaną na łamach rządowej gazety "Biełaruś Siegodnia" (dawna "Radziecka Białoruś"). W bardzo dyplomatyczny sposób potępił pan falę przemocy, która przeszła przez Białoruś tuż po wyborach z 9 sierpnia. Przecież nie wskazał pan nawet wprost sprawców.