„Brzdąc” (1921), „Gorączka złota” (1925) i „Dyktator” (1940) złożą się na program minifestiwalu organizowanego przez firmę dystrybucyjną Vivarto. Inauguracja przeglądu nastąpi 16 stycznia. W lutym filmy z Charliem Chaplinem trafią do kin. To początek projektu „Klasyka kina”, podczas którego Vivarto planuje pokazać obrazy zaliczane do kanonu sztuki filmowej. Na przełomie marca i kwietnia do dystrybucji mają trafić m.in. „Metropolis” Fritza Langa i „Błękitny anioł” Josepha von Sternberga.
Czy wprowadzanie na duży ekran starych filmów ma sens, skoro współczesne kino tak bardzo się różni od tego z początków ubiegłego stulecia, a melomani mogą kupić niektóre tytuły na DVD? Paradoksalnie jest to idealny moment, by przypomnieć widzom obrazy Chaplina.
Dziś coraz częściej traktujemy wyprawę do kina jak prostą rozrywkę. Chcemy podjeść trochę popcornu, obejrzeć jakąś bajkę przyozdobioną efektami specjalnymi i zapić to wszystko colą. Ten rytuał powoduje, że – o ile nie jest się bywalcem festiwali filmowych – uroda X muzy pospolicieje.
W tym sensie obecna sytuacja przypomina czasy, w których karierę zaczynał Charlie Chaplin. W pierwszych dekadach XX w. wiele szanowanych rodzin uważało chodzenie do kina za niezdrowe, prostackie i niebezpieczne. Miszmasz tanich filmów przygodowych, prymitywnych kronik i komedyjek prezentowany w tzw. nickelodeonach (od nickel – pięciocentówka, czyli cena wstępu) był skierowany do mas i raził gust bardziej wyrobionej publiczności.
Do tego dochodziła atmosfera sal kinowych – tak zatęchła, że w niektórych miejscach rozpylano perfumy, a na podłogę wylewano środki odkażające. Nazywano je pchlimi dziurami, klatkami na robaki.