Nie inaczej było dzisiaj w Syrii. Opozycja ogłosiła „dzień gniewu" i wezwała obywateli do masowych protestów przeciwko prezydentowi Baszarowi Asadowi.
W wielu miastach Syrii tłumy, które po opuszczeniu świątyń zaczęły wznosić antyreżimowe okrzyki, zostały zaatakowane przez armię i policję. W ruch poszły pałki, gaz łzawiący i armatki wodne. W kilku miejscach żołnierze otworzyli ogień, używając ostrej amunicji. Są zabici i ranni. Coraz większą rolę wśród opozycjonistów odgrywa fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie, które wprost wezwało swoich zwolenników do udziału w protestach: „Reżim Asada szykuje ludobójstwo, które ma stłumić rewoltę młodych patriotów. Allah stworzył was wolnymi. Nie pozwólcie, by tyran robił z was swoich niewolników".
Już raz, w 1982 roku, Bractwo próbowało przejąć władzę w Syrii. Bunt został jednak krwawo stłumiony przez ówczesnego przywódcę Hafeza Asada, ojca obecnego prezydenta. Udział radykalnych islamistów w obecnych protestach wywołuje obawy na Zachodzie. Szczególnie w sąsiednim Izraelu.
– Zachód wychodzi z założenia, że lepsze jest znane zło niż nieznane. Dlatego nie potępia w zdecydowany sposób Asada, co on odbiera jako carte blanche na mordowanie własnych obywateli. Zachód daje dyktatorowi licencję na zabijanie – powiedział „Rz" Nadim Shehadi, ekspert brytyjskiego instytutu Chatham House.
Izraelczycy przekonują jednak, że gdyby kontrolę nad krajem rzeczywiście przejęło Bractwo, to na Bliskim Wschodzie powstałby drugi Iran. – Zgoda, Asad nie jest sympatycznym facetem, jest jednak przewidywalnym świeckim władcą. Dla Izraela najlepiej byłoby więc, gdyby utrzymał się przy władzy, ale pod naciskiem opozycji zliberalizował swój reżim – powiedział „Rz" izraelski politolog prof. Hillel Frisch.