Do północy powinniśmy znać wszystkich finalistów, jeśli w Lizbonie nie będzie potrzebna dogrywka. Tylko tam i w Podgoricy, gdzie Czarnogórcy muszą odrobić dwubramkową stratę z Pragi, będzie jeszcze dzisiaj prawdziwa walka.
Bo Irlandia i Chorwacja będą raczej miały benefisy przed własną publicznością, trudno uwierzyć, że roztrwonią przewagę czterech bramek z meczu w Estonii i trzybramkową z Turcji. Trener Turków Guus Hiddink, Midas, który stracił czucie w palcach, przyznaje, że to będzie mecz tylko o honor. Dla Estończyków tym bardziej – oni swoje zrobili, awansując do baraży. Irlandczycy wrócą do wielkiego turnieju po dziesięciu latach nieobecności i wszyscy będą marzyć 2 grudnia podczas losowania w Kijowie, by właśnie ich mieć w grupie.
Najwięcej emocji powinno być w Lizbonie, choć Portugalczycy próbują przekonywać, że wcale nie. – Jesteśmy pewni awansu – powtarza każdy piłkarz trenera Paulo Bento, tak jakby w pierwszym meczu w Zenicy rywale nie zagrozili portugalskiej bramce ani razu. A grozili wielokrotnie, szans na strzelenie gola było po równo, żadna strona nie może powiedzieć, że grała lepiej.
Ale Portugalczycy wiedzą swoje, zachowują się trochę jak Anglicy w dawnych czasach: wyjazd do Bośni opisują niczym wyprawę do jaskiniowców, którzy nie potrafili się zachować (jeśli chodzi o kibiców traktujących Cristiano Ronaldo wyzwiskami i laserem, to akurat prawda), a remis uratowali tylko dlatego, że boisko było fatalne.
– To nie było boisko, graliśmy tam na grządkach – mówi Cristiano. Ma rację, ale jeśli Portugalczycy rzeczywiście wierzą, iż rywalom taka murawa sprzyjała, to znaczy, że nie mają pojęcia, z kim grają. Bo rywal to drużyna ekspatów, dla których Bośnia może znaczyć ojczyzna, ale ich domy to Niemcy, Francja, Szwajcaria, Luksemburg, Holandia, te kraje, do których ich rodzice uciekali przed wojną. Tam na boiskach nie gorszych niż portugalskie uczyli się futbolu.