Korespondencja z Charkowa
Przez Artemiwsk jedzie się slalomem. I to nie gigantem, tylko slalomem specjalnym. Z daleka wygląda to jak okrążenie przed startem Formuły 1, tylko zygzaki w Artemiwsku nie są po to, żeby dogrzać opony, ale ocalić zawieszenie. Czego tu nie ma. Góry, doły, zapadki, asfalt zwinięty w dziwne stożki. Gra zręcznościowa bez nagród. Szukasz przejazdu i błogosławisz w myślach wszystkie polskie drogi, włącznie ze starą szosą gdańską i gierkówką w remoncie.
Teoretycznie nie ma powodu, by z Doniecka do Charkowa jechać przez Artemiwsk, ale dziwnym trafem każdy tu trafia. Oznaczanie dróg to nie jest miejscowy żywioł. Znaleźć w Doniecku tabliczkę: „Charków" – prawie niewykonalne, choć to najbliższe sobie miasta turnieju. A jak już się ją znajdzie, sto kilometrów za Donieckiem, trzeba podawaną odległość do miasta traktować z takim przymrużeniem oka, z jakim tutejsi sprzedawcy traktują wydawanie reszty.
Gdy się jedzie przez wschodnią część ukraińskiego Euro, to zostawiony kilkadziesiąt godzin wcześniej Kijów wydaje się rajem utraconym. Tam też oznaczenie drogi z rogatek miasta na stadion bywa łamigłówką bez rozwiązania, ale drogi są dobre, hoteli dość, lotów dużo i w przystępnych cenach.
A Donieck (Charków też, ale nie do tego stopnia) wpadł w błędne koło: hotelarze i linie lotnicze, przeczuwając, że dotrze tu niewielu gości, postanowili zedrzeć, ile się da, z tych, którzy się wybrali. Za 500 złotych za noc podczas mundialu w Niemczech (2006) można było mieszkać w eleganckim hotelu w centrum Frankfurtu, mając pod nosem dworzec z pociągami na każdy mecz.