Coraz większemu zaangażowaniu USA w walce z tzw. Państwem Islamskim (Daesz) towarzyszy międzynarodowa ofensywa prezydenta Baracka Obamy, który po wizycie w Arabii Saudyjskiej spodziewany jest w najbliższy poniedziałek w Hanowerze. Spotka się tam z przywódcami Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i Włoch, a zasadniczym tematem będzie rozwój sytuacji w Syrii. Kilka dni temu w wywiadzie dla telewizji CBS prezydent Obama zapewniał, iż walka z Daesz nabierać będzie tempa. – Sądzę, że pod koniec tego roku powstaną warunki, aby można było odbić Mosul – zapewnił.
Największe miasto północnego Iraku jest obecnie celem ofensywy sił rządowych oraz oddziałów kurdyjskich peszmergów. Wsparcia udziela aktywnie amerykańskie lotnictwo, w tym bombowce B-52. Są to stare maszyny liczące kilkadziesiąt lat, ale o ogromnym zasięgu i wyposażone w najnowocześniejsze precyzyjne rakiety.
Równocześnie USA zwiększają liczbę żołnierzy w Iraku. Jak informują amerykańskie media, jest ich tam obecnie już ok. 5 tys., czyli więcej niż ustalony dwa lata temu limit na poziomie 3,7 tys. Mowa jest o dalszym zwiększaniu kontyngentu. Są to w większości doradcy zaangażowani w przygotowywanie operacji przeciwko dżihadystom tzw. Państwa Islamskiego.
– Jest to strategia obliczona na wyparcie dżihadystów z Iraku. Nie jest jasne, kiedy przyjdzie kolej na Rakkę, stolicę samozwańczego kalifatu – mówi „Rzeczpospolitej" Richard Dalton, ekspert brytyjskiego think tanku Chatham House i były ambasador w Iranie. Jego zdaniem osłabienie tzw. Państwa Islamskiego nie przekłada się w sposób bezpośredni na perspektywy uregulowania konfliktu w Syrii.
Wprawdzie dżihadyści ponieśli tam ostatnio poważne straty terytorialne, jednak nadal kontrolują większość obszaru kraju i udało im się nawet w ostatnich dniach utrzymać nie tylko pozycje w prowincji Deir az-Zaur na wschodzie kraju, ale nawet nieco rozszerzyć strefę wpływów.