Przypomina mi się koncert JVC Jazz Festival Warsaw 2006 na Torwarze, kiedy Branford i jego muzycy zagrali ten temat na bis. 20 minut absolutnej wirtuozerii i ekspresji w łagodnym, wręcz balladowym temacie. Ta jedyna w całym koncercie kompozycja lidera zabrzmiała jak legendarna „A Love Supreme” Johna Coltrane’a, uderzając intensywnością zawartych w improwizacjach uczuć. Tęsknię za tamtym koncertem, bo muzyki tak nasyconej emocjami słucha się rzadko. Z nostalgią wspominam też spotkanie z tym wspaniałym muzykiem w hotelu na warszawskim Nowym Mieście, kiedy na luzie opowiadał o dokonanych właśnie nagraniach z Anną Marią Jopek na album „ID”, o własnej wytwórni płytowej, o przyjaźniach, o problemach współczesnego jazzu.
– Muzycy wiedzą wszystko o tym, co grają, ale przecież grają dla ludzi, którzy nie mają tej wiedzy. Muszą znaleźć sposób, jak muzyką opowiedzieć o zwykłych problemach i uczuciach, jak wyrazić radość czy smutek. Zbyt często myślą wtedy o skalach, tonacjach, nutach – mówił.
– Kiedy pianista Joey Calderazzo zaczynał grać w moim zespole, wykonywaliśmy balladę „A Thousand Arms”. Nie potrafił się w niej znaleźć. Po tygodniu spytał mnie, czy słusznie gra w stylu Keitha Jarretta. – Hey man – powiedziałem mu – ten kawałek jest o śmierci. Pomyśl o czymś najsmutniejszym, co przytrafiło ci się w życiu, i pomnóż to uczucie przez dziesięć. I w końcu zagrał tak cudownie, że aż nie mogłem uwierzyć w tę zmianę. Większość muzyków nie umie, nawet nie chce okazywać uczuć, nie mówi o nich, za to woli rozmawiać o teorii muzyki – skwitował.
Przekonałem się też, że jest zwykłym, skromnym człowiekiem. Wchodząc do klimatyzowanego pomieszczenia, gdzie mieliśmy rozmawiać, od razu wyłączył klimatyzację. – Nie jestem prawdziwym Amerykaninem – żartował, otwierając szeroko okna, by odetchnąć ciepłym, letnim powietrzem. Kiedy zadałem sakramentalne pytanie, co chce osiągnąć, powiedział: – Podchodzę do muzyki jak student, podczas kiedy większość artystów uważa, że musi coś odkryć lub ulepszyć, stać się indywidualnością.
Branford Marsalis należy do tych artystów, których rozpoznaje się po kilku taktach, po pierwszych dźwiękach ich instrumentów. Nie tylko dlatego, że są oryginalni, że ich utwory to coś więcej niż tylko zgrabnie poukładane nuty. Oni po prostu mają coś ważnego do powiedzenia.