Reszta pism – od prestiżowych jazzowych magazynów po lokalne dzienniki w Stanach Zjednoczonych – była pełna wymyślnych komplementów. Krytycy najczęściej używali słowa „triumf”. Album porównywano z najlepszymi krążkami w karierze Metheny’ego – sławnym „Song X”, nagranym z Ornettem Colemanem w 1985 r., oraz „Trio 99-00” z 1999 r.
Na „Day Trip” wyjątkowo wyraźnie dał o sobie znać kompozytorski zmysł Metheny’ego i umiejętność improwizacji. Napisał wszystkie dziesięć utworów, wśród których są ballady, utrzymane w szybkim tempie kompozycje z efektownymi solówkami. Dwa utwory mają wydźwięk polityczny. Taka jest „Is This America”, opowiadająca bez słów historię huraganu Katrina. Zawiera nie tylko lament nad tysiącami ofiar, także krytykę amerykańskiego rządu. Podobna atmosfera towarzyszy „When We Were Free”. Na pograniczu jazzu, rocka i reggae znajduje się „The Red One”, którą Metheny zarejestrował już przed laty w wytwórni Blue Note z Johnem Scofieldem.
Nagranie „Day Trip” zajęło ledwie jeden październikowy dzień w 2005 r. w nowojorskim Manhattan’s Right Track Studio. Stąd tytuł albumu, który oznacza jednodniową wycieczkę. Ale podróż Metheny’ego z basistą Christianem McBride’em i perkusistą Antonio Sanchezem trwa znacznie dłużej. Ich wspólna sesja nagraniowa nie udałaby się tak znakomicie, gdyby nie lata spędzone razem na scenie. – Postanowiliśmy zrobić to staromodną metodą – opowiadał o pracy nad płytą Metheny. – Zamiast nagrać album i potem promować go podczas tournée, zarejestrowaliśmy doświadczenia blisko pięciu wspólnych lat w trasie. Tytuł nie tylko pasuje do okoliczności, w których powstał, dobrze oddaje też nasz charakter – lubimy poszukiwania, więc zabieramy was na wycieczkę.
Jazda z Pat Metheny Trio gwarantuje silne wrażenia. Choć w innych projektach Metheny wyraźniej zajmuje pozycję lidera, z McBride’em i Sanchezem, którzy mają pozycję najbardziej utalentowanych muzyków swego pokolenia, łączy go partnerstwo. Ich doskonałe porozumienie na płycie i podczas koncertów wywołuje wrażenie, że jesteśmy świadkami telepatycznej wirtuozerii. Podczas występów grają m.in. standardy, przeboje z dorobku Metheny’ego, dużo improwizują. Po premierze płyty amerykańscy krytycy spierali się o przyszłość tria – jedni uważali, że muzycy osiągnęli właśnie szczyt wspólnych możliwości. Inni apelowali, by Metheny na jakiś czas zapomniał o swojej grupie i skupił się na pracy z Sanchezem i McBride’em, bo to z nimi może zajść najdalej.
Dokąd? Trudno powiedzieć – wydaje się, że Metheny był już wszędzie. Wystarczy zerknąć na listę przyznanych mu statuetek Grammy. Otrzymał ich 17, m.in. za najlepsze jazzowe solo, rockowe wykonanie instrumentalne, jazz współczesny, fusion, kompozycję. Przez wiele lat z rzędu albumy Pat Metheny Group nie miały w jazzie konkurencji. Metheny sięgał po nowe technologie, bodaj jako pierwszy jazzman potraktował syntezator jak poważny instrument, eksplorował nowe możliwości gitary, rozwijał talent improwizatorski. Współpracował z muzykami awangardowymi, ale też zbliżał się do muzyki rozrywkowej, pisał kompozycje filmowe. Miał z tego powodu i wielbicieli, i surowych krytyków. – Nie przejmuję się fundamentalnymi zasadami, które towarzyszą każdej dyskusji o jazzie – mówił w jednym z wywiadów. – Piękno jazzowej formy leży właśnie w tym, że ludzie mogą dopasowywać ją do swoich potrzeb i doświadczeń. Można więc uznać, że jestem jazzmanem lewicowcem. Zawsze na muzykę patrzyłem z szerokiej perspektywy. Nie mógłbym powiedzieć, że zawędrowałem w swych poszukiwaniach w zbyt wiele miejsc albo spróbowałem zbyt wielu możliwości. To, co słychać na moich płytach, jest wyrazem miłości do muzyki w ogóle.