Już godzinę przed koncertem na ul. Nowogrodzkiej kłębił się tłumek 40-,50-latków. Palili papierosy, kontemplowali plakaty – niby spokojnie, ale podsłuchując ich rozmowy, dało się usłyszeć nerwowe pytania. – Zagra „Soon”? – atrakcyjna dziewczyna nagabywała mocno siwiejącego towarzysza. – Co tam „Soon”! – odparował – Wolę coś z kopem, wiesz np. „Roundabout”.
Wewnątrz czekała na nich pusta scena, ozdobiona jedynie gitarą akustyczną, mikrofonem i keyboardem. Punktualnie o godz. 20 ozdobił ją dodatkowo uśmiechnięty Jon Anderson.
Trzeba przyznać, że wiedział czego się od niego oczekuje. Z głośników popłynęły wzbudzające największy sentyment utwory z wczesnych płyt Yes. „Yours Is No Disgrace”, „Long Distance Runaround”, „Time And A Word”... To wystarczyło, by wycisnąć z fanów łzy wzruszenia. Kiedy do tego zestawu wokalista dołączył „Starship Trooper” i przezabawną wersję „Owner Of The Lonely Heart”, sala należała już całkowicie do niego.
Do tego stopnia, że karykaturalnie brzmiące wersje utworów Vangelisa „I’ll Find My Way Home” i „Polonaise” działające jak proszki nasenne piosenki z solowych płyt, zdawały się nikomu nie przeszkadzać. Andersonowi zresztą także. Wokalista doskonale bawił się piosenkami. Co bardziej patetyczne motywy komicznie deformował. Co bardziej łzawe przerywał w połowie ze śmiechem albo – jakby znudzony własnymi dźwiękami – przechodził nagle do innego tematu.
I właśnie przymrużenie oka uratowało ten koncert. Był to swobodny, luźny show muzycznego emeryta, który ze swojej pozycji potrafi się śmiać. Tak zdrowo, po angielsku. A że wszystkie zagrane utwory miewały już lepsze wykonania? Cóż... Możliwość zobaczenia gwiazdy art rocka, która z art rocka się nabija – to jest coś.