Z Andrzeja Żydka, inspektora warszawskiej skarbówki, który ujawnił patologię w urzędzie, zrobiono kozła ofiarnego. Po kontroli z Ministerstwa Finansów, która potwierdziła wskazywane przez niego nieprawidłowości, naczelniczka urzędu to właśnie jego wskazała jako odpowiedzialnego za zaniedbania w skarbówce.
Pół roku temu Andrzej Żydek, były inspektor Urzędu Skarbowego Warszawa-Praga, na znak protestu podpalił się przed Kancelarią Premiera. Po tragedii Donald Tusk zapewniał, że w urzędzie przeprowadzono liczne kontrole, które nie wykazały nadużyć, o których donosił desperat. Z dokumentów, które posiada „Rz", nie tylko wynika, że nieprawidłowości były, i to wieloletnie oraz na ogromną skalę, ale i że winą za nie próbowano obarczyć inspektora.
„Rz" dotarła do pisma Ministerstwa Finansów do dyrektora Izby Skarbowej w Warszawie Tomasza Sokolnickiego z września 2009 r. Henryk Świniarski, dyrektor Departamentu Administracji Podatkowej resortu, któremu podlega skarbówka, tłumaczy, jak wyjaśniono sprawę doniesień Andrzeja Żydka. Świniarski przyznaje, że nieprawidłowości, które stwierdzono, dotyczyły lat 2001 – 2008, listę nieprawidłowości wraz z poleceniem ich wyeliminowania przekazano naczelnikowi urzędu, który miał wskazać winnych. Bożena Szewczyk, p.o. naczelnika urzędu, nie ustaliła winnych nieprawidłowości, nie złożyła też doniesienia do prokuratury w sprawie niedopełnienia obowiązków przez podległych pracowników, więc czyny się przedawniły. Kiedy zaczęła się tego domagać kontrolująca ją po raz drugi Izba Skarbowa w Warszawie, Szewczyk wskazała w końcu osoby odpowiedzialne za nieprawidłowości – Stefana K., byłego kierownika referatu od czterech lat będącego na emeryturze, oraz... Andrzeja Żydka, który pracował tam tylko rok.
Ani Ministerstwo Finansów, ani izba skarbowa nie domagały się wyjaśnień, dlaczego za ośmioletnie zaniedbania obciążanych jest dwóch przypadkowych pracowników.
W przesłanych „Rz" wyjaśnieniach resort finansów tłumaczy, że Stefan K. oraz Andrzej Żydek doprowadzili do przedawnienia... trzech zawiadomień. Stefan K. dowiedział się o tym od dziennikarza „Rz". – Powinni mnie o tym poinformować, mam prawo się do takich zarzutów odnieść – mówi oburzony.