Dalej Grecja nawet nie śmie marzyć. Jeśli wygra w piątek, entuzjazm może ją ponieść do rzeczy wielkich. Jeśli przegra, już się nie podniesie, bo uwierzy że wszyscy bogowie sprzysięgli się przeciw niej.
Z takimi wyrokami się nie dyskutuje. W końcu ci sami bogowie prowadzili ją do największej sensacji w historii mistrzostw Europy, gdy w 2004 w Portugalii żelbetonową obroną przepchnęła się do zwycięstwa. Wtedy grała z gospodarzami dwa razy: w meczu otwarcia i w finale. Dwa razy wygrała.
Złote lato 2004 było piękne, ale rzuciło na kadrę długi cień
Niewiele zostało z tamtej drużyny. Trener Otto Rehhagel, którego w Grecji traktowano po mistrzostwie jak Zeusa, ale on sam za boga uważał się dużo wcześniej, zamknął się ostatecznie w świecie swoich dziwactw i właśnie został zdegradowany z Bundesligi z Herthą Berlin. W reprezentacji, którą przekazał w 2010 Portugalczykowi Fernando Santosowi, zostało w kadrze na Euro dwóch mistrzów Europy. Niezniszczalny Kostas Katsouranis. I Giorgios Karagounis, w Panathinaikosie Ateny tylko rezerwowy, ale w kadrze wciąż kapitan. Grecy mówią, że to prawdopodobnie jedyny człowiek w kraju, który zapytany: „komu kibicujesz?" odpowie: „reprezentacji", a nie wymieni któryś z klubów. Karagounis potrafi wszystko: broni, rozgrywa, dośrodkowuje, wydaje wojnę przeciwnikom. Tylko biega coraz wolniej i trener Santos cały czas próbuje ułożyć drużynę bez niego. Ale cały czas do Karagounisa wraca.
Złote lato 2004 było piękne, ale rzuciło długi cień. Żaden z następnych turniejów się Grekom nie udał. Na mundial w 2006 się nie zakwalifikowali, z Euro 2008 odpadli już po rundzie grupowej i grali tam katastrofalnie. Drużyna była wypalona, zmęczona sobą. Mundial w RPA też się skończył dla nich już po pierwszej rundzie, ale zapamiętali go dużo lepiej. Pojechali do Afryki ze skromnym planem: strzelić choć jedną bramkę i wygrać mecz (to im się wcześniej w mundialach nie udało). Plan wypełnili. Rehhagel odmłodził drużynę dla swojego następcy, bo już wcześniej ustalił, że w 2010 odchodzi.