Gdy Andrea Pirlo podchodził do piłki, wiary we włoskie zwycięstwo pozostało już niewiele. Ulatywała od początku meczu razem z każdą zmarnowaną szansą. Było ich mnóstwo, tylu nie miał w jednym meczu Euro żaden zespół. A gdy jeszcze Riccardo Montolivo spudłował w drugiej serii karnych, tak jak to zrobił tego wieczoru nieraz, wydawało się, że ratunku nie będzie.
Joe Hart dobrze się bawił w bramce, robiąc miny, angielscy kibice to darli się wniebogłosy, to cichli, by strzelca zdeprymować. A Pirlo w takiej chwili zakpił sobie z Harta, strzelając jak kiedyś Antonin Panenka, tylko niżej, tak, że Anglik jeszcze długo nie mógł zrozumieć, jak go piłka minęła.
Tak się skończyło angielskie szczęście, a prowadzenie w karnych 2:1 zmieniło w porażkę na koniec. Kolejni Włosi, Antonio Nocerino i Alessandro Diamanti, nie pomylili się. U Anglików Ashley Young strzelił w poprzeczkę, a słabe uderzenie Ashleya Cole'a obronił Gianluigi Buffon. Zwykle to bramkarz w serii karnych zostaje bohaterem. Ale w tym meczu nic nie było zwykłe.
Widmo krążyło nad Stadionem Olimpijskim. Widmo Filippo Inzaghiego. Albo nawet jego brata Simone, bo chyba i on byłby w stanie choć raz trafić do siatki w ten wieczór szaleństwa w Kijowie. Skoro Andrea Pirlo jako 33-latek może być najlepszy we włoskiej drużynie – i więcej: być najlepszym rozgrywającym turnieju – to pięć lat starszy Inzaghi, podrasowany przez Milan Lab, też dałby radę. Ci, którzy byli na boisku, nie dawali.