Jeśli w partii szachów ktoś kopnie stolik, to druga strona ma się czuć przegrana?
Premier pewnie też się nie czuje przegrany, skoro 79 proc. Polaków w sondażach opowiada się za in vitro.
Kościołowi zależy na dobru człowieka – każdego, także niewierzącego
Gdy ktoś ma władzę, może zdecydować o rozwiązaniu siłowym. Kto jednak wtedy okazuje się naprawdę słaby? Czy chodzi wreszcie o sprawę, czy o poprawienie notowań w sondażach popularności? Każde działanie niesie ryzyko, bo w przypadku, o którym mówimy, ryzyko jest spore, bo pomysł wprowadzenia i finansowanie in vitro przez program zdrowotny to balansowanie na granicy prawa. Powstaje pytanie, czy pomysł, o którym mowa, jest w ogóle zgodny z konstytucją.
A jest?
Budzi się kilka poważnych wątpliwości, gdy materię dotyczącą praw człowieka próbuje się regulować nie w ustawie, ale na niższym szczeblu. To nie tylko niedopuszczalne, ale właśnie niekonstytucyjne. Pytanie o zgodność z prawem rodzi program zdrowotny, w ramach którego resort zdrowia zamierza refundować zabiegi in vitro. Taki program musi mieć podstawy naukowe. Ustawa o świadczeniach opieki zdrowotnej wymaga, aby program zdrowotny pozwolił w określonym czasie osiągnąć założone cele polegające na „zrealizowaniu określonych potrzeb zdrowotnych oraz poprawy stanu zdrowia określonej grupy świadczeniobiorców". In vitro niczego nie leczy. Nie poprawia zdrowia, jedynie zaradza skutkom bezpłodności. Kto podejmie się opracować podstawy naukowe tego programu zdrowotnego? A kto je zatwierdzi? Oczywiście na siłę też się uda osiągnąć zamierzone efekty: gdy dyrektor chce koniecznie zwolnić pracownika, woła prawnika i pyta o koszty. Pomimo konsekwencji bezprawnego działania: sądu pracy, odszkodowań, ewentualnej konieczności przywrócenia zwolnionego do pracy, podejmuje taką decyzję, bo dla niego liczy się nie przestrzeganie prawa, ale efekt. To wszelako wyraz arogancji nie tylko wobec konkretnych uregulowań, ale porządku prawnego jako takiego. To wyraz arogancji władzy.