Leszek Miller, szef SLD, już w niedzielny wieczór przekonywał, że wynik wyborów samorządowych będzie można ocenić, dopiero gdy znane będą ewentualne koalicje Sojuszu we władzach lokalnych. Nie przekonał nawet działaczy własnej partii. Wokół formacji unosi się aura klęski.
W poniedziałek w Sejmie próżno było szukać jakiegoś polityka SLD. Nie było chętnych do spotkania z dziennikarzami i komentowania słabego wyniku wyborczego. Decydenci zamknęli się w siedzibie przy ul. Złotej w Warszawie i tam prawdopodobnie rozważali przyczyny porażki i dalszą strategię.
Szeregowi działacze w rozmowach telefonicznych nie kryli ponurych nastrojów. Bo przy jednocyfrowym poparciu na poziomie sejmików samorządowych w niektórych z nich Sojusz może w ogóle nie mieć przedstawicieli. O tym, że nastroje w partii są wyjątkowo fatalne, może świadczyć wieczór wyborczy we wrocławskim sztabie SLD, podczas którego – jak informowała Wyborcza.pl – działacze na widok Leszka Millera na ekranie telewizora pokrzykiwali: „Powiedz, że jesteś stary i głupi, że daliśmy d...". To pokazuje, że teren ma już dosyć stabilizującej roli Millera. Chciałby lidera, który wygrywa wybory. I pewnie takie głosy pojawią się teraz w partii. Kierownictwo pociesza się faktem, że wszyscy zdają sobie sprawę, że ewentualne walki frakcyjne doprowadzą jedynie do unicestwienia partii, więc nikt się na to nie poważy.
10,4 proc. poparcia otrzymał SLD w województwie lubuskim. To najlepszy wynik tej partii
Trudno zresztą zwalać winę na lidera, skoro na słaby wynik formacji złożyło się kilka czynników, w tym również nieudolność działaczy terenowych. Sojusz nie mógł wystawić w wyborach na prezydenta Opola popularnego polityka Tomasza Garbowskiego, jednego z faworytów tych wyborów, bo z powodu błędów formalnych nie zdołał zarejestrować list w wystarczającej liczbie okręgów.