Marsz 1 października niesie dla opozycji kilka niebezpieczeństw, choć może się także stać punktem przełomowym, który wypchnie ją do władzy. W czym tkwią owe zagrożenia?
Pierwsze jest banalne – klęska frekwencyjna. Mało to prawdopodobne, ponieważ Platforma Obywatelska wiele robi, by to wydarzenie było jeszcze bardziej imponujące niż marsz 4 czerwca, a wyborcy opozycji są rzeczywiście zdeterminowani, by pojawić się w Warszawie i się „policzyć”. Ale nieszczęścia chodzą po ludziach i może zdarzyć się coś nadzwyczajnego (załamanie pogody, choroba Donalda Tuska, prowokacje obozu władzy), co popsuje efekt, który liderzy antypisu chcą osiągnąć. Jednak to niebezpieczeństwo wydaje się o wiele mniej prawdopodobne niż wynikające z…sukcesu marszu.
Dwa kroki Tuska?
Bo opozycja jako całość może mieć problemy także w przypadku powodzenia całego przedsięwzięcia. Jeśli bowiem jego efektem będzie dokładnie to samo, co stało po 4 czerwca, czyli wzrost notowań KO przy spadku tychże dla Trzeciej Drogi i Lewicy, to skutkiem może być zapewnienie trzeciej kadencji Zjednoczonej Prawicy. Bo w przypadku zejścia sojuszu PSL i PL2050 pod próg 8 proc. (zejście Lewicy pod próg 5 proc. uważam za niemożliwe) metoda D’Hondta da PiS-owi możliwość kontynuowania władzy (być może nawet bez konieczności dogadywania się z Konfederacją). Przypomnijmy bowiem, że w 2015 roku Zjednoczonej Prawicy wystarczyło do tego celu uzyskanie nieco ponad 37 proc. głosów, co jest obecnie w jej zasięgu. Byłoby to zaiste pyrrusowe zwycięstwo organizatorów marszu.
Czytaj więcej
Decyzja lidera PO o powrocie polityków Koalicji Obywatelskiej do telewizji kiedyś publicznej, dziś rządowej jest spóźniona, ale dobra. Politycy bojkotując media, wyrządzają największą krzywdę ich odbiorcom i sobie.
Chyba że właśnie na to grają. Na to, by wzrost ich notowań odbył się kosztem spadków Trzeciej Drogi i Lewicy, a październikowa elekcja była jedynie prawyborami, czy też prewyborami, przed realnym starciem za kilka miesięcy. Pisałem o tym przed kilkoma tygodniami na łamach „Rzeczpospolitej” i argumentowałem, że w obliczu problemów z utworzeniem większościowego rządu Donald Tusk może grać na pokonanie PiS-u w dwóch krokach. Pierwszym byłoby wyeliminowanie opozycyjnej konkurencji już 15 października, by potem, za kilka miesięcy, pokonać PiS i przejąć władzę bez konieczności układania się zarówno z Trzecią Drogą, jak i z Lewicą. Jeśli bowiem ta pierwsza formacja znalazłaby się poza parlamentem, a PiS-owi nie udało się stworzyć większościowego gabinetu (z Konfederacją lub bez niej), to w przyszłym roku mielibyśmy przedterminowe wybory, w których liderzy PSL i PL2050 musieliby pokornie dołączyć do KO i zostać zmajoryzowani przez Tuska. To nowe starcie, w którym wystąpiłyby tylko cztery podmioty, mogłoby być dla PO o wiele korzystniejsze, bo PiS byłoby poobijane w wyniku męczenia się w formule mniejszościowego rządu, a Konfederacja straciłaby już znacząco nimb antysystemowości i walor świeżości.