Nie mówiąc o tym, że dały one przewoźnikom szansę na finansową kroplówkę, a za większość rejsów wykonywanych przez przewoźników europejskich 75 proc. kosztów zwracała Komisja Europejska. Polska chciała też skorzystać z tej opcji, ale wystąpiła o finansowe wsparcie zbyt późno, więc pasażerowie za bilety na specjalne rejsy czarterowe musieli płacić z własnej kieszeni po ryczałtowych cenach wyliczonych przez LOT. Resztę dopłacił polski rząd.
Dzięki lotom repatriacyjnym w których na pokładach samolotów panowały specyficzne warunki, LOT pojawił się w Sydney i w Manili, Lufthansa i Condor w Auckland i Perth, a Wizz Air poleciał za Atlantyk. Rejsy na antypody były wykonywane z międzylądowaniem na tankowanie – na Phuket i w Singapurze. A Wizz Air tankował w Keflaviku. — To nie były łatwe operacje – nie ukrywa Rafał Milczarski, prezes LOT-u. —Ze względu na presję czasu i zamknięte przestrzenie lotnicze, organizacja każdego rejsy była ogromnym wyzwaniem. Konieczne było zdobycie licznych dodatkowych zezwoleń, spełnienie rygorystycznych standardów bezpieczeństwa oraz zapewnienie pełnego zaplecza technicznego i logistycznego – dodał prezes LOT.
Czytaj także: #LOTdoDomu potrwa jeszcze do 5 kwietnia
—Staramy się robić to, co trzeba —mówił o akcji repatriacyjnej Jozsef Varadi, prezes Wizz Aira. I nie ukrywał, że za przeloty jego linią płacą także rządy i najróżniejsze instytucje. —Tak, te bilety kosztują, ale to nie jest najważniejsze. Bo dla nas nie są to czasy na wypracowywanie zysków- dodał.