Budzę w sobie wojownika

Rozmowa z Sylwią Gruchałą, dwukrotną medalistką olimpijską

Publikacja: 07.08.2008 14:31

Budzę w sobie wojownika

Foto: Rzeczpospolita

RZ Floret przeciwniczki dotyka pani tułowia, zapala się lampka i już pani wie, że przegrała. Co pani czuje?

Najpierw jest wściekłość, a potem wielki smutek. Przegrywam, kiedy się waham. Dlatego najważniejsze, by chęć zadania trafienia była silniejsza od obawy, że się je otrzyma. Potrzeba wygranej musi być większa niż strach. Sport ma sens, jeśli pozwala wygrać ze swoimi słabościami i stresem. Szczególnie taki jak szermierka. Staję twarzą w twarz z przeciwnikiem. Często zdarza się, że przy wyniku 14: 14 decyduje jedno trafienie. Muszę przełamać barierę psychologiczną, myśleć o szansie.

Na igrzyskach w Atenach zdobyła pani brązowy medal, ale wcześniej przegrała z utytułowaną Włoszką Valentiną Venzzani walkę o finał. Po powrocie powiedziała pani: „byłam słaba”. To surowa ocena. Czy w pani życiu w ogóle jest miejsce na gorsze dni?

Przez ostatnie dwa lata pozwalałam sobie na słabość. Zakochałam się i to mnie zmieniło. Wcześniej walczyłam nieustannie, ze wszystkimi, wszędzie. Ale nauczyłam się odróżniać, kiedy jest czas walki, a kiedy pora łagodności. Odniosłam wielki sukces osobisty, tyle że to w sporcie nie pomaga. Dużo czasu zajęło mi dojście do zawodowstwa i umiejętności mobilizowania się do pracy. Mam 27 lat, od poprzedniej olimpiady dojrzałam, nabrałam dystansu do siebie i sportu, to był chyba najlepszy okres w moim życiu. Mimo że w szermierce nie szło mi dobrze.

Dlaczego nie szło dobrze?

Najpierw na własne życzenie, potem z powodu kontuzji. Wyszłam z założenia, że po 14 latach nieustających treningów mogę sobie odpuścić. Pierwszy raz poczułam, że nie zawsze muszę być w świetnej formie i nie ma w tym nic złego. Prawdziwą porażkę odniosłam dopiero w tym roku, kiedy po wyleczeniu kontuzji pracowałam ciężko, a mimo to nie zrobiłam takich postępów, jakich się spodziewałam. Dlatego te igrzyska są dla mnie szczególne. Nie sztuką jest wygrywać, kiedy wszystko idzie po naszej myśli.

W Atenach była pani wściekła i zapowiadała, że w Pekinie zrewanżuje się Włoszce. Ile jest w pani tamtej złości?

Dziś uważam brązowy medal za wielki sukces. Chciałabym udowodnić sobie, że jestem w stanie przezwyciężyć kryzys. Robię to dla siebie, żeby spełnić sportowe marzenia.

I nie powie pani na głos, że jedzie po złoty medal?

Nie powiem.

Cztery lata temu twierdziła pani, że nie dojrzała jeszcze do złota. Ale czy dojrzałość sportowcom służy? Może młodość i beztroska skuteczniej pchają do sukcesu. W Sydney wywalczyłyście drużynowo srebro, pani miała 19 lat i nic do stracenia.

Byłam spontanicznym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy choćby z tego, że walczę o emeryturę! Przysługuje każdemu medaliście olimpijskiemu po 35. roku życia. Wierzyłam w wygraną, ale na ślepo. Teraz myślę, że najpiękniejsze, co człowieka może spotkać, to robić coś w pełni świadomie. Dziś mogę naprawdę czuć pokorę, wdzięczność, bo wiem, jak ciężko pracuję. Satysfakcja człowieka dojrzałego jest większa.

Jedzie pani do Pekinu nie tylko, by walczyć indywidualnie, ale też szefować polskiej drużynie. Trener Tadeusz Pagiński mówi o pani „wspaniała kończąca”. Czuje się pani na siłach?

To przywilej i nagroda być zawodniczką, która kończy mecze. Tak jest od dziesięciu lat, przyzwyczaiłam się do odpowiedzialności. Trzymam los drużyny w rękach i kiedy nie udaje mi się udźwignąć presji, jest strasznie. Ale gdy wygrywamy, emocje są niesamowite.

A kiedy rozchodzicie się po przegranej do swoich pokojów, szuka pani wsparcia u bliskich?

Ja przeżywam porażki sama, nie lubię wtedy rozmawiać. W sporcie jest dużo samotności, chwil, od których nie ma ucieczki. Jeśli nie znajdziemy w sobie motywacji i siły, nikt nie będzie mógł nam pomóc. Myślę, że osobom, które nie mają nic wspólnego ze sportem, trudno nas zrozumieć. Szczególnie w tak ważnych momentach, jak igrzyska. Angażujemy ogromne uczucia, przygotowujemy się dużo dłużej niż student do egzaminu. A poprawki nie będzie. Po czterech latach może już zabraknąć kondycji, zdrowia albo pieniędzy. Dlatego ważne, by partner potrafił dawać przestrzeń do realizowania pasji.

A w pani jest dość miejsca, by pogodzić miłość do sportu i drugiego człowieka?

Mam chłopaka szermierza, on też jedzie na igrzyska. Pamiętam momenty, w których wolałam, by jemu poszło lepiej niż mnie. Ale wiem, że to nie służy mojej formie, powinnam skupić się na sobie.

Na czym skupia się sportowiec w godzinach poprzedzających walkę?

Ja lubię myśleć o zawodach, wiedzieć dokładnie, co się ze mną dzieje. I odpowiednio opanowywać albo podkręcać stres. Budzę w sobie wojownika.

Pierwszy raz obudziła go pani w trudnym momencie: jako 15-latka została pani bez opieki rodziców. Szermierka była wtedy ojcem i matką?

Tata zmarł, kiedy miałam 14 lat, mama kilka lat wcześniej wyjechała do USA, pomagała nam finansowo. Wtedy czułam się chyba przez nią zapomniana, myślałam, że dzięki sportowi mnie zauważy. Ale szermierka przede wszystkim porządkowała świat. Pozwoliła uciec od problemów w pasję, zabić czas. Była bezpieczną przestrzenią. Odnosiłam pierwsze sukcesy, trenerzy widzieli we mnie talent i dzięki temu uwierzyłam w siebie. Poczułam, że muszę walczyć o swoje miejsce na ziemi.

Równie dobrze mogła pani skręcić w złą ścieżkę. Co panią powstrzymało?

Sytuacja kazała dokonać dobrego wyboru. Moje siostry i brat mieli już rodziny. Wiedziałam, że muszę liczyć na siebie. Gdybym miała sielankowe dzieciństwo, nie osiągnęłabym tyle w sporcie. Do tego trzeba znaleźć w sobie siłę. Miałam też szczęście do ludzi – dobrych i wykształconych. Pierwszy trener Longin Szmidt początkowo zastąpił mi tatę. Mieliśmy wspólny cel, wspólne sukcesy, przeżywaliśmy je razem. Przy drugim trenerze Tadeuszu Pagińskim, już jako dziewczyna 21-letnia, zrozumiałam, że sport to praca.

Pagiński mówi, że szermierka zaczyna się od szyi w górę. Wymaga więcej myślenia niż inne dyscypliny?

Mój fechmistrz rzeczywiście mawia, że nawet szympansa można nauczyć techniki, ale kluczowa jest kontrola emocji. Myśleć trzeba wcześniej, przed startem, podczas walki nie ma na to czasu. Oczywiście ważna jest błyskotliwość i taktyka, trzeba rozpracować rywala i umiejętnie odpowiadać. Liczy się intuicja, obserwacja. To mi pasuje – lubię wyzwania, trudne sytuacje, silniejsze zawodniczki. Najpiękniej jest, gdy wchodzę w tzw. stan flow, czyli euforię. Podobno nie każdy potrafi to osiągnąć: trzeba być jednocześnie bardzo skoncentrowanym, opanować stres i rozluźnić ciało. Czuję się wtedy jak ryba w wodzie, jestem w stanie przewidzieć ruchy przeciwnika, wyprzedzić go.

Dla większości ludzi psychika sportowca to zagadka. Trudno zrozumieć, że przez cztery lata tyracie dla kilku dni na igrzyskach. Mało tego – latami staracie się poprawić wyniki o centymetr, setną sekundy. Co was pcha?

Myślę, że kochamy ryzyko. Przecież to szaleństwo – całe życie trenować, by na końcu przegrać! Ale mamy marzenia o wygranej. Szczególnie na igrzyskach.

Dlaczego są tak ważne? Ma pani niejeden tytuł z mistrzostw świata.

Ale tylko na igrzyskach jest magia i niezwykła atmosfera płynąca z tradycji tej imprezy. Olimpiada odbywa się co cztery lata, a przez to staje się prawdziwym sprawdzianem siły psychicznej, umiejętności długofalowego budowania formy tak, by właśnie w tych kilku dniach była najwyższa. Pamiętam, że cztery lata temu obie z Valentiną Vanzzani byłyśmy w beznadziejnej kondycji. Technicznie obie wypadłyśmy słabo, jednak toczyła się między nami wojna psychologiczna. Mistrz olimpijski to właśnie ktoś, kto radzi sobie w takich sytuacjach.

Pekin to pani trzecie igrzyska. Na ile takich przygód może pani liczyć przed emeryturą?

Na pewno na Londyn, a może i jeszcze następne. Wtedy miałabym 35 lat. Koniec aktywnej kariery mnie nie przeraża. W moim życiu za dużo jest jednego: szermierki. Pracuję, odkąd skończyłam 12 lat. Chętnie zajęłabym się innymi sprawami. Mam za mało czasu na spotkania z ludźmi, życie towarzyskie, na odpoczynek.

Przed ośmioma laty zdobyła z drużyną srebrny medal we florecie na igrzyskach w Sydney, przed czterema w Atenach – brązowy indywidualnie. Ma w dorobku także siedem medali na mistrzostwach świata i drugie tyle na mistrzostwach Europy. Od 2000 roku pięć razy zajmowała miejsce w pierwszej dziesiątce Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku. Nie trzeba dodawać, że uznawana jest za jedną z najpiękniejszych kobiet w polskim sporcie. Jej odważna sesja fotograficzna dla magazynu „CKM” wywołała entuzjazm nie tylko wśród kibiców. Urodziła się w 1981 roku, w Gdyni. W wolnych od szermierki chwilach najwyżej ceni podróże, dobrą literaturę i kuchnię orientalną.

RZ Floret przeciwniczki dotyka pani tułowia, zapala się lampka i już pani wie, że przegrała. Co pani czuje?

Najpierw jest wściekłość, a potem wielki smutek. Przegrywam, kiedy się waham. Dlatego najważniejsze, by chęć zadania trafienia była silniejsza od obawy, że się je otrzyma. Potrzeba wygranej musi być większa niż strach. Sport ma sens, jeśli pozwala wygrać ze swoimi słabościami i stresem. Szczególnie taki jak szermierka. Staję twarzą w twarz z przeciwnikiem. Często zdarza się, że przy wyniku 14: 14 decyduje jedno trafienie. Muszę przełamać barierę psychologiczną, myśleć o szansie.

Pozostało 93% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu