[b]Rz: Pracowała pani w teatrze z wybitnymi reżyserami. Jak często czuła pani, że dzięki nim odkrywa swoje nowe możliwości?[/b]
[b]Zbliżenie - [link=http://www.rp.pl/temat/355194_Zblizenie.html]Czytaj więcej[/link] [/b]
[b] Jolanta Fraszyńska:[/b] Pierwszy dał mi to poczucie Jerzy Jarocki. Byłam zaraz po szkole, miałam dobre samopoczucie i ogólny entuzjazm na temat aktorstwa. Jarocki szybko zwrócił mi uwagę na niedostatki warsztatowe, kształcił, wychowywał. I tak zaczęła się moja wielka miłość do niego. Miałam szczęście pracować z nim przy wybitnych spektaklach „Pułapce” i „Płatonowach" we Wrocławiu. To reżyser, który daje aktorowi absolutne poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że są koledzy, którzy jęczą i psioczą, bo nie radzą sobie z jego uszczypliwością, wymaganiami i precyzją. Ja jednak jestem ufna i pełna wiary, odpowiada mi taki rodzaj poszukiwań, artystycznego spotkania.
[b]Jaki „fundament” zostawił w pani aktorstwie Jarocki?[/b]
Aktor, poza tym, że jest wrażliwy i wyposażony w określone cechy, musi być też istotą myślącą i pracowitą, zdolną sprostać wymaganiom teatru. Hołduję rzemiosłu jako budulcowi aktorstwa. Jednak takie podejście jest w opozycji do oczekiwań innego wybitnego reżysera, z którym pracowałam, czyli Krystiana Lupy. On zwraca się niejako przeciwko warsztatowi, przeciwko „aktorzeniu” i wygodzie bycia na scenie. Nie zgadza się, by aktor dostał rolę i po prostu ją miał, eksploatował. U Lupy każde wyjście na scenę jest spotkaniem w konkretnej chwili, w kontekście jednego wieczoru.