Jestem tylko jednym z wielu grubasów

Z Johnem Goodmanem rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 08.10.2009 17:54

Jestem tylko jednym z wielu grubasów

Foto: AFP

[b]Rz: W jednym ze swoich ostatnich filmów „In the Electric Mist” Bertranda Taverniera zagrał pan wyjątkowo czarny charakter. Wielu aktorów twierdzi, że role tzw. bad boys są dla aktora ciekawsze niż role bohaterów kryształowych. Zgadza się pan z tym?[/b]

Ależ oczywiście! A dla mnie są wręcz idealne. Gram siebie! Bo ja jestem okropnym facetem! Nie wierzy pani? To dobrze, bo naprawdę nie jestem taki zły. Można mnie polubić... Zaś jeśli chodzi o „In the Electric Mist”, w ogóle się nie zastanawiałem, co tam będę grał. Od pierwszej chwili cieszyłem się ze spotkania z Bertrandem Tavernierem, którego bardzo cenię. I z tego, że będę pracował w Luizjanie.

[b]Czyli w pana rodzinnym stanie...[/b]

Tak. I zdjęcia rzeczywiście dostarczyły mi wielkich wzruszeń. Mój dom stoi trzy godziny drogi od miejsca, w którym kręciliśmy. Jednak nie dojeżdżałem codziennie na plan, mieszkałem w hotelu. Dzięki temu poznałem wielu miejscowych. Traktowali mnie jak ziomka, więc opowiadali szczerze o tym, co przeżyli podczas huraganu Katrina. To były potworne historie. Nałożyły się na moje własne doświadczenia i na wszystko, co dotąd słyszałem od przyjaciół. Takie tragedie sprawiają, że człowiek nabiera innego stosunku do życia i świata. Zmienia hierarchię ważności.

[b]Jak wygląda życie Luizjany cztery lata po huraganie?[/b]

To był dla wszystkich wielki szok. Okazało się, że nasze domy nie są wystarczająco mocne, a pomoc państwa bywa dość iluzoryczna. Dzisiaj mieszkańcy Nowego Orleanu powoli wracają do normalnego rytmu, ale rany jeszcze się nie zabliźniły. Ludzie są nieufni. Czują się jak pacjenci, którzy pokonali raka. Są zdrowi, żyją, więcej: cieszą się tym podarowanym życiem, bo potrafią docenić jego wartość. Ale strach i niepokój ciągle w nich tkwią. Boją się każdego porywu wiatru, z nieufnością patrzą w morze.

[b]Pan czuje to samo?[/b]

Jestem w nieco innej sytuacji. Nic nie stało się żadnemu członkowi mojej rodziny. Moja posiadłość w ogóle nie została zniszczona. W czasie huraganu byłem w Los Angeles i nawet nie musiałem stamtąd wracać. Na szczęście. Bezmiar tej tragedii zrozumiałem dopiero wtedy, gdy zjawiłem się w Luizjanie z powrotem i zobaczyłem nie tylko ruiny miast, lecz również śmierć zagnieżdżoną w oczach ludzi. Spotkania ze znajomymi były bardzo trudne. Oni przeszli tak straszne chwile, że dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bo nie byłem wówczas z nimi. Chciałem odkupić tę „winę”, robiłem, co mogłem. Przede wszystkim zbierałem pieniądze na pomoc dla Luizjany. Czułem, że muszę dać coś z siebie innym. I właśnie w tamtej chwili odpłacić Bogu za wszystko, co od niego dostałem.

[b]To znaczy?[/b]

Wiem, że jestem szczęściarzem. Mam z czego żyć. Robię to, co lubię. Z moim wyglądem, z moją tuszą, stale dostaję jakieś propozycje... Cieszę się, że reżyserzy znajdują dla mnie role.

[b]Chyba pan przesadza z tą skromnością. Ma pan na swoim koncie ponad 100 ról filmowych, a przez długi czas należał pan do „stajni” samych braci Coen.[/b]

Rozmaici bracia stale przewijali się przez moje życie. Niebagatelną rolę odegrali bracia Smith, którzy wynaleźli pastylki na kaszel, zawsze kochałem słodkie melodie „Everly Brothers”. Byli „Blues Brothers” – to był naprawdę niezły musical i niezła zabawa. Współpracę z braćmi Wachowskimi, z którymi spotkałem się na planie „Speed Racera” wspominam jako niesamowitą jazdę. Film powstawał na podstawie japońskiego anime, a ja stałem się „królem chrząkania”. Wachowscy są profesjonalistami w każdym calu, świetnie wiedzą, co chcą osiągnąć. Perfekcyjnie przygotowują się do każdego ujęcia. I mają styl. Może dlatego, że są bardzo oczytani, a popkultura nie ma dla nich tajemnic. Mogą się w nią wpisać albo zrobić jej pastisz. Poza tym oni sami doskonale się rozumieją. Andy coś tłumaczy, gada, gada, po czym patrzy na Larry’ego i pyta: „Masz coś do dodania?” „Nie” – odpowiada Larry. Albo odwrotnie. Larry coś wyjaśnia, a Andy tylko potakuje. Były też w moim życiu siostry – w „Nie wierzcie bliźniaczkom” na podstawie książki Kastnera „Ania czy Mania”. No i oczywiście bracia Coen.

[b]Zrobiliście razem wiele filmów, zaczynając od „Arizona Junior”, przez „Bartona Finka”, „Hudsucker Proxy”, „Big Lebowskiego” aż do „Bracie, gdzie jesteś”.[/b]

Bardzo sobie ceniłem tę współpracę, dopasowaliśmy się do siebie. Coenowie piszą precyzyjne scenariusze, a potem wiernie przenoszą je na ekran. Zaangażowali mnie do „Arizony”, bo miałem niewinną gębę dziecka, jakiej wtedy potrzebowali. Pamiętam, że po zdjęciach do tego filmu wróciłem do Nowego Jorku i spotkałem się z kolegami w knajpie. Opowiadałem im o Coenach, a oni stwierdzili, że nie potrafiliby pracować tak kontrolowani. Że czuliby się jak kukiełki. „Nic nie rozumiecie – powiedziałem – Na takich mocno napiętych sznurkach masz mnóstwo swobody. Robisz, co chcesz, bo wiesz, że jest ktoś, kto nie da ci przeszarżować ani wypaść z konwencji.”

[b]Co się stało, że w ostatnich latach razem nie pracujecie?[/b]

Jak to w życiu, poszliśmy różnymi drogami. Oni potrzebowali odmiany, chcieli wypróbować innych aktorów. Przestali być twórcami działającymi trochę na wariackich papierach, są na szczycie. Dawno się nie odzywali, pewnie nie mają czasu, bo pracują bez wytchnienia. I niech Bóg się nimi opiekuje. Na razie zresztą z pewnością to robi. Oglądam wszystkie ich filmy. Są fantastyczne. Pewnie, trochę żałuję, że nie ma u nich miejsca dla mnie. Ale może kiedyś sobie o mnie przypomną.

[b]Jaki ma pan dzisiaj stosunek do swojego telewizyjnego epizodu w „Roseanne”?[/b]

Ładny mi epizod! Spędziłem w tym serialu spory kawał życia. Prawie dziesięć lat. Byłem jednym z najbardziej kochanych ojców w Ameryce. To prawda, kilka razy miałem dość i chciałem z tego sitcomu odejść, ale i tak plusy zawsze przeważały nad minusami. Taki serial spina człowieka, nie można sobie pozwolić na chwile słabości. Boże, przez dziewięć lat zagrałem w ponad 200 odcinkach. Przez kilka sezonów byliśmy na absolutnym topie oglądalności. Pani wie, co to znaczy? Ludzie jeszcze przez lata zaczepiali mnie na ulicy, wołając: „Hej, Dan Conner, gdzie zgubiłeś Roseanne?”

[b]Jak pan sobie radzi z tą popularnością? Wielu aktorów narzeka na utratę prywatności.[/b]

Dziesięć lat po zakończeniu serii telewizyjna publiczność o mnie zapomniała. Zwłaszcza, że nie przypominam żadnej z bohaterek „Seksu w wielkim mieście”. Ludzie już mnie nie rozpoznają. Jestem tylko jednym z wielu grubasów, na których na amerykańskich ulicach nie zwraca się uwagi.

[b]Ciągnie pana do telewizji?[/b]

Po „Roseanne” grałem w kilku serialach, już nie tak długich. W innych występowałem jako gość. Ale to były na ogół takie sobie doświadczenia. Oczywiście, poza „Saturday Night Live”, które było super przygodą. Dzisiaj w stacjach telewizyjnych panuje coraz większy zgiełk i rozgardiasz. Za dużo decydentów, za dużo krzyżujących się interesów. A gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Dlatego na razie mi wystarczy. Nie tęsknię. Będzie coś ciekawego, nie powiem „nie”, ale na razie znacznie większą frajdę sprawił mi teatr. Grałem w sztuce w Nowym Jorku. To był powrót do miejsca, gdzie występowałem w latach 80. Świetna sprawa.

[b]Niezmiennie udziela pan również swojego głosu bohaterom kreskówek.[/b]

Bo to cholernie wygodne. Siedzisz sobie przed mikrofonem, nie musisz się nawet ogolić. Po kilku godzinach jesteś wolny i inkasujesz całkiem niezłe pieniądze. Poza tym w każdym z nas jest coś z dziecka. A ja zawsze kochałem komiksy i kreskówki.

[b]Na jakich komiksach się pan wychował?[/b]

Jako mały chłopiec uwielbiałem „Popeye”. Teraz modne są inne opowiastki. Kiedy moja córka Molly zaczęła na początku lat 90. wychodzić z okresu niemowlęcego, kupiłem cały zestaw tych nowych kreskówek, ze Scoobym-Doo na czele. To już nie było to samo co „Popeye”, ale musiałem się wyedukować, żeby złapać wspólny język z własnym dzieckiem.

[b]Reżyserzy najczęściej obsadzają pana w rolach komediowych. Nie drażni to pana?[/b]

Eee, bez przesady. Ja jestem taki Fred Flintstone i nie ma się co obrażać. Za to jakie miałem fory, kiedy Brian Levant robił „Flintstone’ów”. Producent zapowiedział, że jak odmówię, to film w ogóle nie powstanie. Grubasy często są śmieszne i sympatyczne. Żeby egzystować, muszą mieć dystans do siebie. A dobry humor przychodzi sam. Wystarczy zjeść coś dobrego.

[b]Nie próbował pan zrzucić trochę wagi?[/b]

Próbowałem. I na polecenie lekarza, i do filmu. Ale to było jeszcze trudniejsze niż rzucenie palenia. Z paleniem jakoś wyszło. Z wagą, no cóż...

[b]Nie jest tajemnicą, że był pan ostatnio na kuracji odwykowej.[/b]

Zdecydowałem się na nią sam. Dla siebie, a przede wszystkim dla mojej rodziny, obiecałem sobie, że już do końca życia będę trzeźwy.

[b]Jak wygląda idealny wolny dzień Johna Goodmana?[/b]

Nic specjalnego. Jeśli mam fajną rolę, rano z przyjemnością uczę się tekstu. A potem spędzam czas z rodziną, bawię się w ogrodzie z psem. I wystarczy.

[b]Ma pan jakieś zawodowe marzenia?[/b]

Jestem zadowolonym człowiekiem. Chciałem być gwiazdą amerykańskiego futbolu, ale po wypadku nie mogłem nawet o tym myśleć, więc wybrałem aktorstwo, chociaż nie miałem wielkich szans na powodzenie w tym zawodzie. Proszę nie zapominać, że zaczynałem karierę w małym teatrzyku w Ohio, a przed kamerą pierwszy raz stanąłem, żeby w reklamie Burger Kinga wgryźć się w soczystego whoopera. Gdy pojechałem do Nowego Jorku, na początku zarabiałem na życie głównie jako barman. Więc jestem dziś w życiu w zupełnie innym miejscu i potrafię to docenić. Ale marzeń staram się nie mieć. I wielkich ambicji też. Chce pani wiedzieć dlaczego? Bo życie mniej boli, kiedy przyjmuje się je takim, jakie jest.

[ramka][srodtytul]John Goodman[/srodtytul]

Pełen uroku, dowcipny, z dystansem do siebie. Pochodzi z Saint Louis w stanie Missouri. Chciał uprawiać amerykański futbol, ale po poważnej kontuzji nie mógł kontynuować kariery i zapisał się na studia aktorskie. Początkowo występował głównie na off-Broadwayu. Popularność i dwa Złote Globy przyniosła mu rola Dana Connera, męża głównej tytułowej bohaterki w telewizyjnym sitcomie „Roseanne”. W kinie ma na swoim koncie kilkadziesiąt ról, większość komediowych. Był m.in. Fredem Flintstonem w aktorskiej ekranizacji kreskówki „Flintstonowie”. Dla kinomanów zaistniał przede wszystkim jako aktor ze stajni Coenów („Barton Fink”, Big Lebowski”), ale spotkał się na planie również z Martinem Scorsesem („Ciemna strona miasta”), Toddem Solondzem, Mike’em Nicholsem, Stevenem Spielbergiem. W 2009 roku pojawił się na festiwalu berlińskim, by promować amerykański film Bertranda Taverniera „In the Electric Mist”. Ma 57 lat.[/ramka]

[i]Wygrane marzenia

21.00 | Polsat | ŚRODA[/i]

[b]Rz: W jednym ze swoich ostatnich filmów „In the Electric Mist” Bertranda Taverniera zagrał pan wyjątkowo czarny charakter. Wielu aktorów twierdzi, że role tzw. bad boys są dla aktora ciekawsze niż role bohaterów kryształowych. Zgadza się pan z tym?[/b]

Ależ oczywiście! A dla mnie są wręcz idealne. Gram siebie! Bo ja jestem okropnym facetem! Nie wierzy pani? To dobrze, bo naprawdę nie jestem taki zły. Można mnie polubić... Zaś jeśli chodzi o „In the Electric Mist”, w ogóle się nie zastanawiałem, co tam będę grał. Od pierwszej chwili cieszyłem się ze spotkania z Bertrandem Tavernierem, którego bardzo cenię. I z tego, że będę pracował w Luizjanie.

Pozostało 94% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu