[b]Rz: W jednym ze swoich ostatnich filmów „In the Electric Mist” Bertranda Taverniera zagrał pan wyjątkowo czarny charakter. Wielu aktorów twierdzi, że role tzw. bad boys są dla aktora ciekawsze niż role bohaterów kryształowych. Zgadza się pan z tym?[/b]
Ależ oczywiście! A dla mnie są wręcz idealne. Gram siebie! Bo ja jestem okropnym facetem! Nie wierzy pani? To dobrze, bo naprawdę nie jestem taki zły. Można mnie polubić... Zaś jeśli chodzi o „In the Electric Mist”, w ogóle się nie zastanawiałem, co tam będę grał. Od pierwszej chwili cieszyłem się ze spotkania z Bertrandem Tavernierem, którego bardzo cenię. I z tego, że będę pracował w Luizjanie.
[b]Czyli w pana rodzinnym stanie...[/b]
Tak. I zdjęcia rzeczywiście dostarczyły mi wielkich wzruszeń. Mój dom stoi trzy godziny drogi od miejsca, w którym kręciliśmy. Jednak nie dojeżdżałem codziennie na plan, mieszkałem w hotelu. Dzięki temu poznałem wielu miejscowych. Traktowali mnie jak ziomka, więc opowiadali szczerze o tym, co przeżyli podczas huraganu Katrina. To były potworne historie. Nałożyły się na moje własne doświadczenia i na wszystko, co dotąd słyszałem od przyjaciół. Takie tragedie sprawiają, że człowiek nabiera innego stosunku do życia i świata. Zmienia hierarchię ważności.
[b]Jak wygląda życie Luizjany cztery lata po huraganie?[/b]