14. tzw. superprodukcja, zrealizowana przez Operę Wrocławską, nie stara się olśnić efektami. Reżyser Jurij Aleksandrow odczytał “Borysa Godunowa” Modesta Musorgskiego w sposób odmienny od tego, co zwykło się oferować wielotysięcznej publiczności takich widowisk.
Monumentalna dekoracja w Hali Stulecia przypomina mury Kremla i Mauzoleum Lenina, ale to nie plac Czerwony, lecz dworzec. Jeżdżą pociągi, kłębią się podróżni, wśród nich ci, którzy się staną bohaterami opowieści. Pomysł z teatrem w teatrze czy przekonanie reżysera, że wiatr historii może każdego wyłowić z anonimowej masy?
W nie do końca klarownym spektaklu rosyjskiego inscenizatora jest wiele oryginalnych pomysłów, ale i sporo chwytów ogranych, jak skórzane kanapy oraz telewizor, stosowanych w niemal każdej, uwspółcześnionej inscenizacji klasycznej opery. Aleksandrow miesza style i epoki, ale płaszcz bojara czy suknię z trenem mogą założyć jedynie ci, który zostali wyniesieni na szczyty hierarchii.
Najważniejszym bohaterem jest lud, ma nawet prawo decydowania o wyborze władcy, bo reżyser dodał scenę głosowania. Jednak otrzymawszy kolejnego cara, może jedynie modlić się o rychły koniec dla despoty.
To widowisko bardzo rosyjskie w klimacie i sposobie ukazania relacji między władzą a społeczeństwem, a także w tym, jak widzą nas Rosjanie. W tzw. akcie polskim, w którym Musorgski przedstawia polityczny romans Maryny Mniszech z samozwańczym Dymitrem, w Polsce szukającym wsparcia do obalenia Borysa Godunowa, Aleksandrow zrezygnował ze szlacheckich kontuszy i efektownego poloneza. To współczesna Polska, świat wyuzdany i bogaty, wciąż pociągający Zachód rozpoczynający się tuż za granicą Rosji.