Adam Kilian umie wyczarować na scenie malownicze światy, z rozwiązaniami zapierającymi dech. Inne elementy widowiska są już dyskusyjne. Poza imponującym wystrojem niewiele wrażeń wynosi się z premiery.
Tę samą komedię Fredry na tej scenie dziesięć lat temu wystawił Andrzej Łapicki. Kipiała od wspaniałych pełnokrwistych ról, z rewelacyjnym Papkinem Damiana Damięckiego, znakomitymi Cześnikiem Olbrychskiego i Milczkiem Gogolewskiego na czele.
W nowej inscenizacji aktorzy zdają się być jedynie mało istotnym dodatkiem do imponujących dekoracji. Mur dzieli zamkową posiadłość dwóch szlachciurów na utrzymaną w tonach gorącej czerwieni część Cześnika oraz skąpaną w zimnych błękitach stronę Rejenta. Wydaje się jednak, że postać krewkiego Cześnika bardziej określa jego wygolona głowa z kilkoma kłaczkami fantazyjnego kołtuna aniżeli sama gra Marcina Jędrzejewskiego. A i tak on sam wyrywał się przed szereg, także swobodą podawania tekstu.
Miłe wrażenie robiła Katarzyna Stanisławska ze swym talentem komicznym, choć w roli Klary miała niewielkie pole do popisu. Dała mu ujście w znakomitej etiudzie mimicznej, gdy Papkin odczytywał swój testament. Z przyjemnością obserwowałem burzę uczuć na jej twarzy, gdy spod współczucia dla zbolałego pieczeniarza przebijały oznaki wesołości.
Natomiast sam Papkin w wykonaniu Andrzeja Pieczyńskiego zaskoczył mnie pozytywnie tylko w jednym momencie. Kiedy zadziwił się nad imieniem ojca: „Tak, Jan mu było!”. Wyraźnie zmyślił dopiero co to imię, bo najpewniej był z nieprawego łoża i rodziciela nie znał. W ten sposób odsłonił na mgnienie prawdziwe oblicze. Trochę mało jak na tak barwną postać.