Dorota Masłowska jest niemal nieznana w Wielkiej Brytanii. Owszem, jej debiutancką powieść można dostać w przekładzie angielskim, jednak w anglocentrycznym, eurosceptycznym i zorientowanym na marketing Londynie nie ma to większego znaczenia.
Dodajmy do tego stereotyp Polaka rodem z rysunkowych historyjek – hydraulik, sprzątaczka, kierowca nieznający znaków drogowych – a dopiero wtedy możemy docenić, jakim osiągnięciem jest wystawienie sztuki Masłowskiej na scenie londyńskiego teatru.
Nie bez problemów. Jak mówi sama autorka, „sztuka jest po angielsku, wszystkie nazwy własne, cała warstwa obyczajowa – polska. Publiczność angielska śmieje się w zupełnie innych momentach niż polska. Sprawę chyba rozwiązałyby napisy”.
Napisy z pewnością by się przydały, gdyż wiele z jej bezpośredniej i magicznej frazy ginie w prezentowanej wersji. Reżyserka Lisa Goldman wykorzystała do adaptacji sztuki amerykański przekład, ale zamieniając Rumunów mówiących po polsku na londyńczyków posługujących się rumuńskim, sprawiła, że oryginalny humor i kulturalne odniesienia niemal zginęły.
Mimo to można się bawić, obserwując Parchę i Dżinę, parę „psychoćpunów” chcących wrócić do Warszawy z zabawy na jakimś zadupiu. Chwieją się na nogach, zaglądają do przydrożnych mlecznych barów i, udając biednych Rumunów, próbują zabrać się dalej z pechową ofiarą ich pijanego towarzystwa.