„Sprawa Dantona” miała być drugą teatralną odsłoną rozważań reżysera nad rewolucją – po „Szewcach u bram” pokazujących manowce IV RP w TR Warszawa.
To był błyskotliwy współczesny spektakl. Grane w kostiumach wrocławskie przedstawienie jest bardziej uniwersalne, ale nie wnosi niczego nowego. Politycy jacy są – już widzieliśmy.
Największą satysfakcję ze „Sprawy Dantona” powinna mieć Yoko Ono, ponieważ przedstawienie kończy eksperymentalna kompozycja Johna Lennona „Revolution No 9”. Słynny, ale rzadko grany muzyczny kolaż z „Białego Albumu” ilustruje aktorską etiudę, w której przywódcy rewolucji francuskiej zachowują się jak pacjenci domu wariatów z mechanicznie powtarzanymi gestami i bełkotliwymi monologami. Koszmar, absurd, chaos.
Pewnie i tak można pokazać polityków w okresie gwałtownych przemian, ale inaczej też by się dało. I właśnie dowolność skojarzeń, na których reżyser oparł interpretacje dramatu Stanisławy Przybyszewskiej, jest najbardziej drażniąca. To spektakl didżeja, który przygotował składankę najsłynniejszych piosenek o tematyce rewolucyjnej. Słuchamy kompozycji T. Rex i Tracy Chapman – jest miło, przyjemnie i przebojowo. A kiedy Danton w obliczu grożącej mu gilotyny śpiewa „Czy naprawdę chcesz mnie zranić” Culture Club, robi się nawet śmiesznie. Są też w spektaklu inne żarty: gdy ludowy trybun ma wziąć od Anglików pieniądze za sabotowanie rewolucji – przez scenę jedzie zdalnie sterowany czołg z brytyjską flagą. Robespierre rozpoczyna czystki z piłą elektryczną w rękach.
Szkoda, że nie wyrżnął w pień slumsowatych chałupek, które wypełniają scenę. Nie wiem, co mają nam sugerować. Biedę, globalną wioskę, klimat „Ubu króla”? Trudno też dociec, dlaczego aktorzy kilkakrotnie przypominali nam, że tylko przedstawiają historię o wodzach rewolucji, a nie są nimi – wypadały im wtedy z kieszeni współczesne rekwizyty.