Festiwal stworzono sześć lat temu, aby zmniejszyć przepaść między państwowym teatrem a nową dramaturgią. Moskiewska premiera „Tran-sferu!” stała się jedną z najbardziej porywających prowokacji w całej historii imprezy.
Sala Centrum im. Meyerholda była nabita po brzegi. Sława nowego burzyciela spokoju na polskiej scenie dawno dotarła do rosyjskich teatromanów. Sama forma spektaklu Jana Klaty o wypędzeniach – powściągliwa, lakoniczna relacja starszych ludzi, pozbawiona nadmiernej emocjonalności, której człowiek się spodziewa po spotkaniu z uczestnikami wydarzeń – okazała się dla widzów trudna do przyjęcia, chwilami odpychająca. Tym bardziej że w Rosji młode pokolenie słabo zna okoliczności nawet najnowszej historii, nie mówiąc już o szczegółach paktu Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku i konferencji jałtańskiej.
Jan Klata przywraca znaczenie teatru jako rytualnej modlitwy za zmarłych
Dopiero podczas sceny o wrocławskim cmentarzu, który mijała po drodze do szkoły mała dziewczynka, spektakl zaczął objawiać swój głęboki sens. Niemka pokazuje, jak idzie z ojcem, a on macha w stronę cmentarza, za każdym razem żegnając się z pochowaną tam jej siostrą. Wspominając to, kobieta odwraca się w głąb sceny, gdzie siedzą inni świadkowie historii, macha do nich, żegnając się, a z pamięci wypływają sceny z „Umarłej klasy” Kantora. Ktoś na sali się rozpłakał. Tym jednym gestem aktorka łączy żywych i zmarłych, a jednocześnie skleja rozpadającą się łączność czasów. Wraz z nią Jan Klata wpisuje się w wielką polską tradycję, przywracając znaczenie teatru jako rytualnej modlitwy za zmarłych, jako dzieła powstania z martwych.
I jeszcze inna scena była dla mnie kluczowa: jedna z polskich bohaterek siada na krześle, otwiera swoją księgę boleści i niczym kapłan na nabożeństwie żałobnym imię po imieniu przywraca z martwych całą wieś, która wolą Stalina, Churchilla i Roosevelta znikła z powierzchni ziemi. Na naszych oczach dokument przemienił się w mit, poezję, w teatr.