W tym tygodniu widzowie też mogą czuć się współtwórcami spektaklu „Juliusz Cezar”. Ich owacje zostaną utrwalone w nagraniu. Publiczność skwapliwie korzysta z tej okazji, z każdą arią coraz gorętszymi brawami nagradzając wykonawców. Ale też często należą się im one zasłużenie. Okazało się, że i my potrafimy wystawiać opery barokowe. Na świecie moda na nie trwa od dawna, w Polsce teatry wciąż ich unikają. Inna sprawa, że dzieła Haendla, Lully’ego czy Rameau lepiej prezentują się we wnętrzach skromnych, jak Warszawska Opera Kameralna. Wtedy bowiem można lepiej docenić niuanse tej muzyki, o ile oczywiście jest ona w odpowiedni sposób podana.
Warszawska Opera Kameralna wie, jak to zrobić. To jedyny teatr w Polsce, który jest w stanie wystawić dzieło Haendla, korzystając – zgodnie z obecnymi tendencjami na świecie – z własnej orkiestry grającej na dawnych instrumentach. Prowadzący ją Władysław Kłosiewicz delektuje się Haendlem do granic możliwości percepcyjnych widza. Czasami chciałoby się, żeby spektakl zyskał żywsze tempo, ale przyznać trzeba, że każda nuta jest dopieszczona.
W obsadzie – najlepsi soliści teatru. Zjawiskowa Olga Pasiecznik bawi się koloraturami i ponętnie kusi jako egipska Kleopatra. Anna Radziejewska z każdą sceną staje się coraz bardziej wiarygodna jako Juliusz Cezar (tę rolę Haendel napisał dla słynnego kastrata Senesiniego). Wielką kreację stworzyła Dorota Lachowicz jako Kornelia, wdowa po Pompejuszu. Publiczność zaś entuzjastycznie przyjmuje popisy wokalne Jacka Laszczkowskiego. Jest to artysta nie tylko o wyjątkowym, sopranowym głosie, ale i świetnej technice, która bardzo przydała mu się w ostatnich ariach forsownej roli Sekstusa. Obsadę uzupełniają młodzi obiecujący kontratenorzy: Jan Monowid i Karol Bartosiński oraz Jarosław Bręk i Sławomir Jurczak. Każdy ma okazję do popisu, bo „Juliusz Cezar” jest zbiorem arii i duetów. Dlatego dzisiaj teatr szuka pomysłu na wystawienie tej opery, chętnie przenosząc opowieść o wojnie Cezara z Pompejuszem i egipskim królem Ptolemeuszem w realia współczesnej polityki.
Reżyser Marek Weiss-Grzesiński szczęśliwie oparł się tej pokusie. Stworzył symboliczny, pełen ruchu, wręcz roztańczony, biało-czarny spektakl o walce dwóch światów, z precyzyjnie dopracowaną każdą postacią. Ten rodzaj inscenizacyjnej nowoczesności, która szanuje poetycką umowność niezbędną przecież w operze, to dzisiaj rzadkość. A szkoda.